piątek, 30 listopada 2012

Jest nieźle

Ostatnio mamy zwyżkę. Może to zasługa wejścia w znak Strzelca, w którym urodziła się Anula? W każdym razie  dziś był kolejny dobry dzień. 
Przyszły paczki z kupionymi w necie prezentami. Jeszcze nie wszystko kupiłam, ale to co jest cieszy. Chyba nawet bardziej niż dostawanie. 
Otworzyli nam w mieście profesjonalną galerię handlową. Syn już był i poleca. Jutro pojadę kupić sobie sweter, a Maluszce bluzeczkę na Święta. Jak to fajnie, że nadchodzą :) Po raz pierwszy będziemy je obchodzić w powiększonym gronie. W zeszłym roku większość czasu spędziliśmy na neonatologii, a teraz Maleńka usiądzie z nami do stołu i to jest cudowne...
Byłyśmy w Łodzi na Vojcie, bez Taty co prawda, który o drugiej w nocy pojechał do Czech, ale za to z dobrymi efektami. Terapeutka wzięła Anię na kolana i popatrzyła na reakcje w różnych pozycjach, po czym stwierdziła, że Mała zaczyna się zachowywać jak zdrowe dziecko. Boże... Tyle osób nie może się mylić! Jeszcze dużo pracy przed nami, ale wydaje mi się, że Ania wyjdzie z tego i wyzdrowieje. Podobno najnowsze badania dowodzą, ze mózg się jednak regeneruje, a na pewno tworzy nowe synapsy i naprawdę wszystko jest możliwe. Potrzeba tylko ciężkiej pracy i odpowiedniej stymulacji. Dostałyśmy zmianę ćwiczeń, działamy dalej!
Napisałam do naszego terapeuty z turnusu i dostałam ciepłą odpowiedź. Bardzo się ucieszył, zresztą od początku był przekonany, że Ania będzie zdrowa.
A na koniec dnia odwiedziłyśmy starszą Córę/Siostrę, przy okazji pobytu w Łodzi. Uczy się tam i rzadko bywa w domu, tęsknimy obustronnie. Strasznie chciała zobaczyć Anię, jej obroty i nowe zębole. I usłyszeć "ogligogli" i "gidligidli". Anula wszystko zaprezentowała :) A ja zawiozłam pierworodnej matę ADR i trochę pieniążków, żeby nie oszczędzała i dobrze się odżywiała, bo coś ostatnio chudzieńka i blada. Posiedziałyśmy przy herbatce, oczywiście za krótko... Ale taka już kolej rzeczy, że dzieci dorastają i wyfruwają z gniazda. Nie rodzimy ich przecież dla siebie.

Tak, to był całkiem dobry dzień.

czwartek, 29 listopada 2012

Ząbeczki

Pierwszy napędził nam stracha wysoką gorączką tuż przed turnusem. Długo kazał na siebie czekać, nie było go i nie było, a kiedy wreszcie się burzliwie wykluł, następne sypią się jak z rękawa. W połowie listopada zaczęły się przebijać górne jedyneczki, obie na raz. Teraz wyszły już do połowy i Ania wygląda prześmiesznie i słodko. Żartuję, że mówiłam do niej: "Króliczku" i teraz faktycznie mam Królisia. W dodatku między ząbkami jest spora szpara i nie wygląda na to żeby to minęło wraz z ich całkowitym wyrżnięciem się. Jeden z synów miał podobnie, ząbki przesunęły mu się gdy pojawiło się ich więcej, a przerwa zniknęła całkowicie wraz z wyrośnięciem stałych ząbków. Cały czas mam jednak na uwadze fakt, że moja matka ma sporą diastemę, więc u Małej może być różnie. Tak czy inaczej - jest przeurocza! A dziś odkryłam, że po sąsiedzku chyłkiem wychodzi sobie bielutka dwójeczka. Po drugiej stronie czai się jej siostra bliźniaczka. 
Mamy Córkę-Zębacza! :)))

środa, 28 listopada 2012

Upadek Ilony

Co jakiś czas media obiegają informacje na temat Ilony Felicjańskiej. Dziś zobaczyłam kolejny news i rozłożyło mnie już na amen... Nie mogę uwierzyć jak można do tego stopnia nie myśleć. To, co się dzieje z tą kobietą przekracza wszelkie pojęcie. Zastanawiam się czy tak na nią wpłynął wypadek, który spowodowała pod wpływem alkoholu i nagonka, z jaką się później spotkała, czy też zawsze była tak mądra jak teraz widzimy, tylko dzięki wpływom innych osób udawało jej się funkcjonować bez wpadek. Po wypadku, związanej z nim aferze i odsunięciu się od pani Ilony wielu osób, sama sobą kieruje i efekty, niestety, przerażają...
Irytuje mnie, że pani Ilona nie rozumie istoty kierowanej do niej krytyki. Cały czas uważa, że ma się jej za złe  alkoholizm, narzeka w wywiadach i na swojej stronie internetowej jakim Polska jest zaściankowym krajem, potępiającym uzależnionych. Zupełnie nie rozumie, że nie z powodu alkoholizmu sypią się na nią gromy. Do uzależnienia od alkoholu przyznało się kilka znanych osób, m.in. Stanisława Celińska. Ta choroba w świecie filmu i modelingu nie jest niczym niezwykłym i publiczność zdaje sobie z tego sprawę. Tak samo jak wiemy, że ludziom zdarza się wsiąść do auta pod wpływem alkoholu. Jest to złe, naganne, może przynieść śmierć niewinnych osób, ale nie tylko dlatego pani Ilona spotkała się z tak wielkim ostracyzmem. Większym niż inni, bo przecież nie ona jedna z celebrytów została złapana na jeździe "pod wpływem". Ona natomiast chyba  najbardziej chciała uchodzić za kogoś, kim nie była. I dość długo zaprzeczała problemowi mimo oczywistych faktów, wdając się przy tym w dyskusje, które uprawniły media do drążenia tematu. Jakiś czas później uznała swoje uzależnienie, po czym w bardzo szybkim tempie postanowiła, że stanie się sztandarową trzeźwiejąca alkoholiczką i będzie pomagać innym.
Nie wiem kto leczył panią Ilonę, ale szczerze mnie to interesuje. Zazwyczaj celebryci trafiają w dobre ręce, a terapeuta czuwa nad procesem ich zdrowienia. Zastanawia mnie, kto "czuwał" nad panią Iloną... Jest taka znana wspólnota, Anonimowi Alkoholicy. Niby znani, a tak naprawdę niewiele osób wie o co chodzi. Wspólnotę założył Billy Wilson, makler giełdowy dotknięty alkoholizmem. Zauważył, że rozmowa z innym alkoholikiem pomaga jemu i nie tylko jemu. Tak powstała pierwsza na świecie zorganizowana grupa wsparcia, będąca wzorcem tworzenia kolejnych takich wspólnot oraz powstania profesjonalnej terapii grupowej. Anonimowość członków nie wynika ze wstydu. Naczelną zasadą jest bowiem to, że nie obchodzi mnie kim jesteś, jak się nazywasz, ile masz pieniędzy czy może jesteś bezdomny, ponieważ wobec uzależnienia wszyscy są równi. Wspólnota opracowała też 12 Kroków, z których pierwszy mówi o uznaniu swojego problemu, przyznaniu się przed samym sobą do alkoholizmu i utraty kontroli nad życiem. Ostatni, dwunasty krok mówi o gotowości do pomagania innym uzależnionym. Pomiędzy nimi jest dziesięć innych kroków, których przejście pozwala przeformułować swoje życie i podejście do nałogu. Dopiero wtedy jest się gotowym do pomagania. Zrobienie pierwszego kroku i natychmiastowa chęć zrobienia dwunastego kończy się typowym dla neofitów "rozkrokiem" z wywrotką i każdy szanujący się terapeuta powinien dołożyć wszelkich starań by zapobiec temu u swojego pacjenta. Szczególnie pacjenta z pierwszych stron gazet. Tymczasem pani Ilona zdążyła nawet założyć swoją klinikę i wielokrotnie poinformować o tym media, po czym się oczywiście "rozjechała". W międzyczasie była fotografowana na różnych imprezach, gdzie alkohol jest oczywiście obecny, a przecież unikanie wchodzenia w paszczę lwa jest podstawową zasadą pierwszych miesięcy abstynencji.
Patrząc na to wszystko okiem profesjonalisty, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Oczywiście, pacjent nie jest ubezwłasnowolniony. Robi co chce i robi różne rzeczy, także takie głupoty, ale cały czas miałam w tle przypuszczenie, że ktoś zbyt mało czuwa nad swoją podopieczną. Pseudo uduchowione wypowiedzi pani Ilony tylko mnie w tym utwierdzały. A potem było tylko gorzej...
Okładka jednej z gazet, na której pani Felicjańska pozuje z synami, i zawartość artykułu, zwaliły mnie z nóg. Jak można??? Można być redaktorem, który dba o nakład pisma i dąży do tego wszelkimi drogami, ale jak można być rodzicem, który nie dba o własne dzieci..? Gdyby to był artykuł wyłącznie o relacjach między matką a synami w trudnym dla nich życiowo okresie, to może... Z bardzo wielkimi zastrzeżeniami. Ale był to artykuł m.in. o relacjach małżeńskich pani Ilony, pełen wyrzutów wobec męża, ojca tych dzieci z okładki. Wciąganie dzieci w konflikt rozwodowy małżonków jest nożem wbijanym w ich psychikę, a kreowanie siebie z pomocą wizerunku własnych dzieci jest manipulacją, na którą nie powinien sobie pozwolić absolutnie nikt. A tym bardziej osoba, która usiłuje twierdzić, że jest dobrą matką. Po wypomnieniu jej tego w telewizji śniadaniowej, pani Ilona znów obruszyła się, że atakuje się ją za alkoholizm! Może ona faktycznie  nie rozumie o co chodzi..? Ale czy można być aż tak zaślepionym i aż tak nie myśleć? Wielką klasę zachował w tym były mąż, nie komentując ani słowem poczynań matki swoich dzieci, choć można się domyślać, że nie wiedział do czego zostaną wykorzystani jego synowie.
Potem były kolejne rewelacyjne projekty, polegające głównie na lansowaniu się w dziwacznych strojach na kolejnych imprezach oraz naga sesja zdjęciowa z paparazzi. Tu już inteligencja pani Ilony doznała bezapelacyjnego publicznego szwanku... A dziś otwieram net i widzę panią Felicjańską w reklamie zegarków - stoi na mocno rozstawionych nogach, z dziwaczną stylizacją na głowie, a przed nią klęczy, przytulony do jej brzucha, nagi model. Całość śmieszna i żałosna, w najmniejszym stopniu nie seksowna, nie mówiąc już o tym, że zegarek w tym wszystkim jest na dalekim planie...
Ręce opadają...Komentarze internautów są różne, od wysyłania modela na siłownię zaczynając. W większości jednak współczujące dzieciom celebrytki i odsyłające ją do zastanowienia się nad sobą. Niestety, przypuszczam, że będą to kolejne głosy wołającego na puszczy. Mnie nasuwają się jedynie słowa niezapomnianego doktora Strosmajera: "Gdyby głupota miała skrzydła, fruwałaby pani jak gołębica".
A dzieci żal...

poniedziałek, 26 listopada 2012

Oj oj...

Mieliśmy takie grzeczne dziecko - zasypiało ok. 20stej bez żadnych afer, wstawało po 7 rano. Dziś kolejna półtoragodzinna akcja... Nie jest łatwo, nie jest...

Oj...

Ciężko idzie z tą przeprowadzką. Wczoraj Ania protestowała przez godzinę... Nie było mowy żeby się ruszyć z pokoiku, każde zbliżenie się do drzwi kończyło się płaczem. I to nie jakimś lekkim szlochem tylko wybuchem rozdzierającego krzyku z fontanną łez. Mamy nadzieję, że jeszcze kilka dni i Mała się przyzwyczai. Tata kilkakrotnie sprawdził czy elektoniczna niania dobrze działa i czy czułość prawidłowo nastawiona, czy usłyszymy nasze dziecko i czy można spać spokojnie. Może się to unormuje zanim wszyscy dostaniemy nerwicy ;)

I proszę, Basia wygrała Master Chefa. Na początku chyba nikt się tego nie spodziewał. W programie było wiele barwniejszych osób, a ona powoli i niepostrzeżenie doszła do celu. Trzeba sprawiedliwie przyznać, że nigdy nie stała jako zagrożona odejściem, na dobre jej wyszło gotowanie w nowych odsłonach rzeczy znanych i bezpiecznych. To samo zrobiła w finale i też z sukcesem. Mądra strategia, bo przecież kto z nas gotuje po raz pierwszy wymyślną, eksperymentalną potrawę gdy spodziewamy się ważnych gości..? Ja w każdym razie nie. Wolę zrobić coś sprawdzonego. Ryzyko jest dobre, ale w odpowiednim momencie.

sobota, 24 listopada 2012

Nocna zmiana

Ania podrosła, zmienia się nie tylko fizycznie. Miesiąc temu zauważyliśmy, że dobrze byłoby przenieść Ją do własnego pokoiku bo to już ostatni dzwonek na taką zmianę. Turnus rehabilitacyjny, potem szpital, choroba i tak zeszło do dziś. Przez ostatnie dwa dni Córka nie dawała nam wyjść z dużego pokoju, wszczynała alarm gdy tylko usiłowaliśmy przejść obok łóżeczka. Przyszedł zatem czas na zmiany.
Pokoik jest gotowy od stycznia, ale Okruszek był za malutki na samodzielne spanie, dlatego była z nami. A teraz ostro protestuje przed samodzielnością... Najpierw próbował Mąż, po godzinie zmieniłam go i mam nadzieję, że nasza mała Czerwona Brygada jednak się znudzi i uśnie. Kto powiedział, że będzie łatwo..?

Mysza coraz więcej rusza nóżkami. Dziś na brzuszku fikała łydkami na całego. Dokonuje się jakaś zmiana, czuję to. Do tego gada jak najęta, po kilka "zdań" na raz. Bywają momenty, że buzia Jej się nie zamyka. To już ewidentnie po mamusi... Podobno gdy miałam roczek, chodziłam w łożeczku dookoła i gaduliłam bez przerwy. Znajome Babci przezywały mnie Bielicka. Króko po roczku zaczęłam mówić już normalnie, od razu zdaniami i do tej pory jestem gadatliwa, choć w dorosłym życiu nauczyłam się też mówić mniej i milczeć. Ciekawe jak to będzie z naszą Anulą?

P.S. Nie doceniłam wczorajszych garów. Kosztowały... 4 tysiące! W promocji, "normalnie" kosztują siedem. Kurczę... Czemu nie zostałam producentem takich garów i nie śpię teraz na forsie?? A... Już wiem... Nie umiem kantować ludzi... Była jednak pewna korzyść z tego spotkania, poza życiowym doświadczeniem, czasem spędzonym z synem i przepisami Karola Okrasy. Spodobało mi się gotowanie na parze i w ogóle w zdrowszy sposób, co przysłużyłoby się Ani i nam wszystkim. Nie wydam tak paranoicznej kwoty na garnki, ale przemyśliwamy z mężem inne, markowe i w zdecydowanie rozsądniejszej kwocie. Muszę znaleźć salon sprzedaży i je obejrzeć, a potem kto wie - może wprowadzę kuchenne rewolucje..?

piątek, 23 listopada 2012

Dobry czwartek, niezły piątek

Zrobiło się optymistyczniej.
W czwartek przed południem byłyśmy u naszej pani terapeutki od Bobathów. Widzi postępy :) Będziemy przyjeżdżać dwa razy w tygodniu, dostałyśmy też ćwiczenia do domu. No i zauważyła (nie tylko ona, dwie inne terapeutki też), że schudłam. To miłe, że widać te minus 8. Do wagi sprzed ciąży jeszcze daleko, ale osiągnę ją, nie ma obaw.
Po południu pojechaliśmy do pani od Vojty. Też widzi postępy i była pozytywnie zaskoczona efektami turnusu. Podobno turnusy bywają różne, łacznie z takimi gdzie jest godzina zajęć dziennie i szlus. Potwierdza się, że dobrze trafiłyśmy, bardzo mnie to cieszy. Mamy lekką modyfikację ćwiczeń, kontrola za tydzień. Kolejna dobra wiadomość - jest szansa na dostanie się na jakby mini-turnus metodą Vojty. Dwa tygodnie ćwiczeń na oddziale dziennym rehabilitacji w klinice, w styczniu. Zapisy będą w połowie grudnia, trzeba przyjechać do poradni i "załapać się" na listę. Niektórzy rodzice podobno czekają pod poradnią od trzeciej nad ranem... Mamy jeszcze troszkę czasu żeby się wszystkiego dokładnie dowiedzieć, a Mąż zadeklarował, że może czekać i całą noc, to nie problem. 
Wieczorem mieliśmy naszą małą osobistą uroczystość, z okazji której Nieoceniony zrobił pyszną kolację. Własnoręcznie. Przyjechaliśmy przed dwudziestą, wykąpał Małą i podczas kiedy Ją karmiłam, a później nakrywałam stół - zrobił świetną zapiekankę z kurczaka i rożki z francuskiego ciasta z masą z pesto z anchois i oliwek. Zdolniacha! Otworzyliśmy dobre wino, a na deser był cudny czerwony tort w kształcie serca. Przygnieceni codziennością dawno nie mieliśmy tak uroczego wieczoru. Trzeba to powtarzać.
Co ciekawe - Ania wszczęła bunt i nie chciała spać. Nigdy się tak nie zachowuje. Wyglądało na to, że też chce uczestniczyć w imprezie. Padła dopiero przy torcie :)

Dziś też jest całkiem dobrze - lekarz współpracujący z Fundacją skontaktował nas z panią doktor, która ma zupełnie inne podejście niż nasza dotychczasowa neurolog. Oczywiście zmieniamy Ani lekarza. Dziś byliśmy pierwszy raz i porównania w podejściu do dziecka i rodziców nie ma żadnego, dzień do nocy. Rokowania ostrożne, ale nie dobijające. Pani doktor ma już swoje lata i doświadczenie, a przede wszystkim jest sympatycznym człowiekiem i ... rozmawia. Wypisała nam  bez problemu zaświadczenie dla potrzeb orzekania o niepełnosprawności, deklarując przy tym, że jeśli jeszcze cokolwiek będzie potrzebne to w każdej chwili służy pomocą. Wygląda na to, że wreszcie trafiliśmy pod właściwy adres.
Dokumenty od razu złożyłam do starostwa. Zobaczymy kiedy wyznaczą nam termin komisji. Oby szybko...

A wieczorkiem jadę z synem na spotkanie dotyczące zdrowego odżywiania. Pewnie będą mnie chcieli naciągnąć na garnki za 2 tys. złotych, ale się nie dam, za to wezmę dla dziecka prezentową książę kucharską i spędzę z nim czas. Tylko z nim :)

środa, 21 listopada 2012

Sting

Najulubieńszy, najfantastyczniejszy, najzdolniejszy, najprzystojniejszy - mój Sting gra dzisiaj swoje największe hity o krok ode mnie, w Łodzi. I mnie tam, niestety, nie będzie. Cóż, tak bywa, choć trochę żal... Mąż nawet dzwonił i pytał, znalazł jeszcze kilka biletów na trybuny, ale zrezygnowałam. Byłyśmy jeszcze chore, cena biletu dość wysoka - wolę te pieniądze przeznaczyć na leczenie Ani, a poza tym sama na tym koncercie... Nie, jednak nie. Uwielbiam tego gościa, ale tym razem odżałuję. Może jeszcze przyjedzie? Pewnie tak, bo polubił nasz kraj i wiernych fanów, był w Polsce wiele razy. I ja też go wiele razy widziałam :)

Pamiętam pierwszy koncert Stinga w Polsce. Jestem jego fanką od lat osiemdziesiątych, od końcówki The Police i początków kariery solowej. Dwie pierwsze solowe płyty Stinga uważam za muzyczne perły i mogę ich słuchać w nieskończoność. Bardzo chciałam móc wysłuchać tych wspaniałości na żywo. Ten upragniony, wymarzony koncert został wyznaczony na 1 czerwca 1996 roku, datę... terminu mojego porodu z bliźniakami! Mimo takiego zbiegu okoliczności drugi mąż ( czyli Eks) kupił w przedsprzedaży bilet. Jeden, dla mnie. Urodziłam pod koniec kwietnia i pojechałam na koncert. Nie mieliśmy wtedy samochodu, tłukłam się pociągiem, w połogu, szaleństwo. I byłam szczęśliwa! Koncert był fantastyczny i niezapomniany. Nocny powrót z warszawskiego Stadionu Gwardii na dworzec również - falujący tłum szczelnie wypełniający jezdnię i chodniki, koczowanie od trzeciej nad ranem aż do przyjazdu pociągu, ogromne zmęczenie wymieszane z adrenaliną. Jest co wspominać.
W 2000 roku w Spodku mnie nie było,  ale rok później, znów w Warszawie - już tak. Wybraliśmy się z Eksem, już komfortowo - maluchem. Wrażenia wspaniałe. Idol kazał na siebie czekać kolejne cztery lata, przyjechał dać koncert z okazji zmian w jednej z sieci telefonii komórkowej. Znowu Warszawa, Służewiec. Wejściówkę zawdzięczam Eksowi - choć nie byliśmy już razem, wygrał ją dla mnie w konkursie radiowym. Niewielu byłych mężów zdobyłoby się na taki gest. W ogóle to jest porządny facet, nie powiem na niego złego słowa. Nie wyszło nam, tak bywa. Męczyliśmy się i widać było, że szczęśliwego związku nie stworzymy choćbyśmy pękli, lepiej było dać sobie spokój. Zachowaliśmy dobre relacje, wspólnie ustalamy kwestie wychowawcze, jest dobrym ojcem dla synów i starszej córki, którą kocha i traktuje jak swoją. Pomagamy sobie, jeśli zajdzie potrzeba. Szanują się z obecnym Mężem. Cieszę się, że tak nam się ułożyło po rozwodzie i nasze dzieci ucierpiały jak najmniej. I to tyle, wracam do Stinga :)
Ten służewiecki koncert zawiódł chyba nie tylko mnie, ale czego oczekiwać po darmowej chałturze dla 100 tys. widzów, często przypadkowych, pytających: "Co to za gość?" Dwóch muzyków, trzy gitary, najprostrze aranże. Ale był i ja byłam, a to już coś!
Czerwiec 2008. Ja na interferonie, na miękkich nogach. Mam problem z pokonaniem kilku schodów, brakuje mi tchu kiedy idę. Podróże gdziekolwiek są torturą - bolą mięśnie i stawy, pojawiła się choroba lokomocyjna. A tu Sting reaktywował The Police... Chorzów. Jedziemy! Mąż mnie wspiera, wcale nie w przenośni - plecy odmówiły mi posłuszeństwa i drugą część koncertu leżę na jego klacie. I jest podwójnie wspaniale ;) Mam pamiątkowe zdjęcie - przerzedzone chemią włosy ukryte pod czapką z daszkiem, blada buzia, sińce pod oczami, a w łapce bilet i szczęście w oczach. 
Dwa lata później w Poznaniu byłam już zdrowa. Otwarcie stadionu na Euro i koncert z orkiestrą symfoniczną. Wspaniały! Rewelacyjne aranżacje, super atmosfera. I była z nami moja Córa, którą skutecznie zaraziłam uwielbieniem dla Idola. 
A teraz wspaniałe Żądełko gra tak blisko... Echhh...

wtorek, 20 listopada 2012

Odwróciła się!

Trzy razy, przed południem. A jednak!! Ha ha ha! :)
I robi to coraz bardziej celowo, to widać. Boże... Tyle miesięcy na to czekałam... Jak dobrze! :)

Żeby nie było aż tak słodko to jednocześnie pojawiła się łyżka goryczki. Pani doktor nie wypisze nam teraz zaświadczenia o stanie zdrowia Ani, dopiero 12 grudnia, w poradni. Dzwoniłam do starostwa, możemy nie zdążyć uzyskać w tym roku orzeczenia o stopniu niepełnosprawności i nie odliczymy kosztów turnusu. No chyba, że coś wymyślę, a już mi się myśli... Hmmm... Pożyjemy - zobaczymy.

Ugotowałam mojemu dziecku pierwszą zdrowotną potrawę, kaszkę jaglaną z jabłkami i cynamonem,  z efektem chyba zadowalającym. Ciekawe jak będzie za drugim podejściem. Za pierwszym najpierw trochę popluła, potem się przyzwyczaiła, że to nie super gładka masa, tylko ma ciutkę grudek ( nie dało się gładziej zmiksować) i gęściejsze niż zwykle. Nawet pojadła. Pozwoliłam Jej zanurzyć łapki w miseczce i troszkę się potaplać, Anula zachwycona! Kaszka była na całym stole, podłodze, naszych ubraniach, ale najwięcej jednak w brzuszku :) Oczywiście Córka do gruntownego mycia i przebrania, ale pierwsze koty za płoty.
Zamówiłam w necie trochę ekologicznej żywności, olejek migdałowy i hinduski lek, który kazała dawać Ani Karima. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Powolutku, powolutku, ale się chyba wykaraskamy..?

Mały dołek

Jakiś gorszy dzień od rana. Chandra :( Wieczorem miałam kolejną duszność, w nocy kiepskie sny i obudziłam się od razu pod kreską. Anula nadal zakatarzona i ciągle drżę co dalej. Nie chciała się rano odwrócić, więc pogoń czarnych myśli. Upss... Muszę się ogarnąć, bo zmierzam w złym kierunku :( Może sobie osłodzę te cytryny, zawsze przecież mogło być gorzej...

Nie jest tak źle:
1. Po pierwsze i najważniejsze, a nawet NAJWAŻNIEJSZE! - Ania żyje! Co nie było takie oczywiste, mogło być różnie. Mamy szczęście. Żyje i jest z nami, spełniły się moje prośby i błagania. Wszystko inne jest jeszcze większym prezentem.
2. Ja też żyję i mam się nienajgorzej.
3. Ania widzi. Retinopatia się nie rozwinęła.
3. Słyszy.
4. Nie ma dysplazji oskrzelowo-płucnej.
5. Nie miała typowego dla wcześniaków martwiczego zapalenia jelit.
6. Nie miała silnej infekcji, sepsy czy innego draństwa.
7. Mogłam ją karmić własnym mlekiem, a czasami także piersią, co było cudownym przeżyciem. Nie dałam się podpuścić głupiej lekarce i nie straciłam pokarmu.
8. Anula dość szybko wyszła ze szpitala.
9. W nadganianiu wagi pobiła wszelkie rekordy :)
10. Wykaraskała się po kilku miesiącach z anemii wcześniaczej.
11. Otwór Botalla zamyka się bez operacji.
12. Anula cudownie się śmieje, jest pogodna, promienna i fantastyczna.
13. Kontaktuje się z nami, kojarzy, rozpoznaje, odpowiada.
14. Coś tam próbuje gadać, ćwiczy głos.
15. Ma dość sprawne rączki, chwyta, obraca, wkłada przedmioty do buzi.
16. Chce siadać, chwilami utrzymuje wyprostowany tułów, jest nadzieja.
17. Zrobiła postępy w trzymaniu główki.
18. Pięknie się podpiera w leżeniu na brzuszku.
19. W ogóle zrobiła postępy i nadal je robi, więc znowu - jest nadzieja.
20. Rusza nóżkami i nie ma zniesionych odruchów neurologicznych w nóżkach.
21. EEG wyszło dobrze.
22. Ten cholerny ATOS ostatnio jakby mniejszy...

Dobra, wystarczy. Naprawdę mogło być gorzej i cieszmy się z tego co jest, a może będzie jeszcze lepiej. Na pewno będzie jeszcze lepiej, musi być.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Młodziutki jerzyk..?

Aż się boję, ale... Od wczoraj Anula kilka razy przekręciła się z brzucha na plecki. Idzie jej to z wielkim trudem, głównie głową i ramionami, za którymi ciągnie nóżki, ale jednak. Tak jakby ten jerzyk od obrotów był na razie jeden i młodziutki, dopiero uczy się latać, nieskoro mu jeszcze wychodzi. Ale skoro jaskółka została, to może i jerzyk już nie odleci..?

Astma

Wczoraj po raz pierwszy od kilkunastu lat miałam atak duszności. Kasłałam bez końca i nie mogłam złapać tchu. Dobrze, że Mąż miał jeszcze Berotec (ma duszność sezonową kiedy pylą brzozy), dzięki temu odzyskałam oddech. Znaleźliśmy też pół opakowania teofiliny. Wiem, że nie powinnam leczyć się sama, ale nie byłam w stanie dojechać do lekarza, na samą myśl o ubieraniu się i wychodzeniu gdziekolwiek robiło mi się jeszcze gorzej.

Na astmę przechorowałam całe dzieciństwo. Ataki duszności przychodziły wraz z infekcją górnych dróg oddechowych albo po wysiłku. Nie było wtedy nowoczesnych leków, w związku z tym nie wolno mi było biegać, skakać, męczyć się i ćwiczyć na wf. Z wychowania fizycznego byłam zwolniona od podstawówki do końca liceum. Pamiętam jak kiedyś, w czwartej klasie szkoły podstawowej, wuefista stwierdził, że jaka tam astma, zwykłe cackanie się i on mnie wyleczy z tych wymysłów. Kazał mi biegać wokół boiska razem z klasą. Próbowałam protestować, ale co może dziesięcioletnie dziecko? Po dwóch okrążeniach zaczęłam się dusić i upadłam na bieżnię, obudziłam się w szpitalu. Awantury, jaką słusznie zrobiła moja matka podobno szkoła jeszcze nie widziała. W liceum trafił mi się jeszcze jeden "uzdrowiciel", ale opowiedziałam mu tamtą historię i spytałam czy jest pewien, że chce mnie mieć na sumieniu. Chyba zwątpił w cudowne właściwości ruchu w moim przypadku, bo odpuścił. 
W liceum zresztą ataki nie były już tak częste i silne, zaczęło mi przechodzić wraz z dojrzewaniem. Apogeum  miało miejsce w piątej i szóstej klasie podstawówki. Bywało, że dwa tygodnie byłam chora, wracałam na tydzień do szkoły i znów dwa tygodnie leżałam z zapaleniem oskrzeli i dusznością. Od pełnoletności w zasadzie się uspokoiło, poza jednym przypadkiem, kiedy już pracowałam i złapałam grypę. Mimo to chodziłam do pracy. Po kilku dniach dostałam 40 stopni gorączki i atak astmy, karetka zabrała mnie do szpitala i okazało się, że mam zapalenie oskrzeli i początki zapalenia płuc, a do tego zapalenie zatok. Po dwóch tygodniach w szpitalu, antybiotykach,  serii dożylnych zastrzyków z euphiliny i dwudziestu jeden punkcjach (siedem z jednej zatoki i czternaście z drugiej), wypisali mnie do domu ze skierowaniem poszpitalnym do sanatorium. Ponieważ pracowałam wtedy w służbie zdrowia, trzy miesiące później jechałam już pociągiem do Rymanowa Zdroju. Właśnie w tym pięknym uzdrowisku dowiedziałam się, że jestem w ciąży z pierwszą córką.
Wracając do astmy - od tamtego czasu dwa razy mnie jeszcze przydusiło, już po urodzeniu synów. Rozpoczęłam pracę w ośrodku dla chłopców niedostosowanych społecznie. Przyjeżdżali (lub byli dowożeni przez policję - to częściej) z całej Polski, przywlekając jesienią infekcje ze wszystkich stron kraju. Tworzyła się z tego istna wirusowa bomba, a ja przez pierwszą jesień pracy tam byłam non stop chora. Później się chyba uodporniłam. I do wczoraj miałam spokój z dusznością.
Nie ma to jak załapać się na szpitalne mutanty. Dziś jest trochę lepiej, ale martwię się o Anię. Oby zwalczyła choróbsko bez dodatkowych komplikacji. Powinnam ją wziąć na rejon na kontrolę, ale nie mam siły wyjść z domu. Muszę coś wymyślić...

Jak dobrze mają kobiety, które mogą liczyć na pomoc rodziców lub rodzeństwa. Echhh...

sobota, 17 listopada 2012

Rozłożyło nas

Tata pojechał z Anią na pogotowie, dostała inne leki. Nie jest źle, w oskrzelach czysto, tylko katar masywny i spływa do gardziołka. Mimo tego Maluch w dość dobrym humorze i apetycik dopisuje.
Ze mną natomiast dużo gorzej. Połamało mnie dokładnie. Rano nie mogłam się zwlec z łóżka, w gardle paląca rana, ból rozsadzał mi głowę, do tego dreszcze. Dobrze, że mieliśmy w domu antybiotyk "na czarną godzinę". Po dwóch dawkach i przeleżeniu całego dnia ma mi się na życie.

piątek, 16 listopada 2012

Wyszłyśmy ze szpitala

Ufff... I bardzo dobrze, bo to miejsce nie miało dobrej energii.. Kiepskie diagnozy, mielenie chorób w opowieściach i ciężkie fluidy. Na dokładkę infekcja, którą niestety złapałyśmy. Kilka słów o parodniowej mordędze:
We wtorek przeszliśmy młyn przyjęcia i przechodzenia z pokoju do pokoju na izbie przyjęć, a potem czekania na przejście na oddział i na łożko. Dobrze, że Mąż był z nami, kosztem spóźnienia się do pracy.Trafiłyśmy do sali - przeszklonego boksu, trzeciej z czterech. Zamiast łóżka dla matki - leżanka o szerokości pół metra, twardości (jak sądzę) pryczy w areszcie. Roczna dziewczynka będąca na sali wyglądała na chorą, ale to w końcu szpital. Po kilku godzinach okazało się, że jest chora - zapalenie oskrzeli. Przenieśli ją z mamą na inną salę, ja wietrzyłam pokój licząc na cud... Do 22-giej chłopiec w boksie obok monotonnie i głośno pokrzykiwał - tak ma. Rano zaczął o czwartej. O drugiej w nocy mama dwa boksy dalej musiała przewinąć dziecko, zapaliła światło,które poszło po wszystkich boksach (nie ma zasłon...). Ania nie obudziła się tylko dlatego, że wcisnęłam jej łóżeczko w najbardziej osłonięty kąt i obwiesiłam ręcznikami i kocem. O trzeciej w nocy pobudka - musiałam nakarmić Anulę, bo rano około 10-tej tomograf z uśpieniem, nie wolno jeść i pić sześć godzin przed i dwie po. Tuż przed badaniem biedna Anula zjadała paski od wózka i wszystko co jej weszło w rączki, a po wybudzeniu ostatnie pół godziny przed karmieniem nosiłam ją i zabawiałam na sto sposobów, żeby nie płakała. Zwiększoną butlę mleka wypiła duszkiem i usnęła, po czym przyszła pielęgniarka zawiadamiając nas, że musimy się przenieść na inną salę, bo infekcja tej malutkiej się nasiliła i musi mieć izolatkę.
Przeniosłam się na inną salę, a po naszym wyjściu personel włączył lampę bakteriobójczą przed powrotem tamtej chorej. Oczywiście jak ją przenosili a my zostawałyśmy nie było mowy o lampie. Tego się nie da skomentować... Trafiłyśmy na salę "trzymatkową-sześcioosobową", na której powinny być trzy łóżka, a dopchnięto jeszcze trzy łóżeczka. Plusy - normalne szpitalne łóżka, nie prycze. I ściany całe, bez szyb. I nie było słychać krzyczącego chłopczyka. Za to ja po południu poczułam, że mnie rozkłada. Poszłam do apteki i przytargałam co się dało, nafaszerowałam się i modliłam żeby przeszło.  W nocy budziłam się z zawalonym nosem, mokra jak mysz. O północy zapalono światła i trzy pielęgniarki zaczęły wyciągać łożeczko, jakimś cudem wepchnięte w kąt sali, bo przyjęto nowe dziecko. Ania się oczywiście przebudziła i nie dało się jej ułożyć z powrotem do snu bez butli.
Tym sposobem dotwałyśmy do czwartku. Rano czułam się nieco lepiej, a właściwie nie gorzej, przy czym kichało już kilka osób na oddziale, bo zanim tamtej dziewczynce się rozwinęło chodziła wszędzie. Po rozmowie z panią doktor i usłyszeniu słów, że moje dziecko ma "mało mózgu" i nigdy nie będzie sprawne,  wyłam mężowi w słuchawkę, a potem musiałam się umyć i wrócić do córki, starając się żeby jak najmniej odczuła. Po chwili przyszedł pan z radiologii informując, że jeśli chcemy wynik na płycie, to musimy iść do kiosku i kupić, bo oni nie mają. Przypominam, że wszystko to dzieje się w drugiej co do wielkości i renomy klinice dziecięcej w Polsce. Po godzinie przyjechał mój Mąż. Wyrwał się z pracy mimo siwego dymu i zadał pani doktor kilka pytań, po których już nie była tak jednoznacznie pesymistyczna w diagnozie, za to zaczęła się nawet uśmiechać. Pocieszył mnie i musiał wracać do pracy, a do nas po pracy. Zabrał płytę z tomografii. W południe Anula zaczęła kichać seriami... Pod wieczór wychodzący od nas Mąż dostał telefon o awarii, do której musiał pojechać, jak się później okazało siedział przy niej do trzeciej nad ranem i przespał się na kanapie u kolegi z Łodzi, a rano do pracy.
Z kolei my musiałyśmy się obudzić o czwartej, bo dziecko ma mieć EEG we śnie, a w renomowanej klinice nikt nie robi tego badania w nocy, nawet maleńkim dzieciom. Dziecko jest wyrywane ze snu w środku nocy i nie można mu dać zasnąć do badania, czyli ok.9 rano. Metoda powiedziałabym faszystowska, gestapo torturowało ludzi pozbawiając ich snu. 
Przed 22-gą Ania obudziła się z krzykiem - nie mogła oddychać przez zapchany nos. Nikt nam w niczym nie pomógł - nie ma ssaka, wszystkie na salach u chorych. Jakoś ją utuliłam. Po godzinie powtórka, poszłam na dyżurkę z sugestią, że może na pediatrii mają wolny ssak, to ja tam dziecko zawiozę wózkiem. Nagle ssak się znalazł. Niewiele ściągnął, ale Ania usnęła. Po godzinie krzyk. Ja znów z sugestią, że może jakieś krople, może chociaż sól fizjologiczna, żeby można było Małą odetkać. Albo jakie krople kupić, to zadzwonię po taksówkę, niech taksówkarz kupi w nocnej aptece i dowiezie. Po 10 minutach znalazły się krople z antybiotykiem. Odetkana Ania pospała troszkę ponad trzy godziny i musiałam ją obudzić... Siedziałyśmy w świetlicy, wokół noc, Mała ze szklistymi oczami i czerwonym noskiem leci mi przez ręce, a ja muszę nie dać jej spać. Bo nie można zrobić EEG na nocnej zmianie i oszczędzić chore dzieci.
Na szczęście EEG wyszło dobrze, nie wykazało cech padaczki. Dostaliśmy dyspensę na wyjście do domu.  Po wypis mamy się zgłosić... we czwartek.
Od rana synek koleżanki z sali kichał...

Przed powrotem z Anią do tej renomowanej kliniki chroń nas Boże.

P.S. Mąż dał płytę swojemu prezesowi, którego żona jest lekarzem. Stwierdziła, że nie jest tragicznie, widziała dużo gorsze zapisy i możemy jeszcze wiele zdziałać.

czwartek, 15 listopada 2012

Tomografia

Wynik badania jest zły. Dużo płynu w przestrzeniach komorowych, zniki tkanki mózgu. Nie należy się spodziewać, że Ania osiągnie pełną sprawność, a jaką - nie wiadomo. Nie jest tragicznie, ale jest źle. Rehabilitować, rehabilitować i jeszcze raz rehabilitować. I nie liczyć na nie wiadomo co.
Oby te prognozy się nie sprawdziły. Musimy monitorować, czy proces nie postępuje. Staram się mimo wszystko myśleć pozytywnie i nie przyjmować tego do wiadomości, ale nie jest łatwo. 
Jutro EEG.

wtorek, 13 listopada 2012

W klinice

No to jesteśmy. Na dzień dobry spotkałam mamę z pobytu na OCP w grudniu, a za chwilę drugą mamę, która musiała opuścić turnus rehabilitacyjny, ponieważ syn miał silne ataki padaczki. Świat jest mały...
Tomografia jutro o dziesiątej. EEG w piątek. Zobaczymy... Oby tylko Ania jak najlepiej przeszła badania. Dziś była bardzo dzielna przy pobieraniu krwi i zakładanie wenflonu zniosła bez płaczu. Krótko po przyjeździe okazało się, że dziecko z sali jest chore, infekcja. Zostało przeniesione na inną salę, wywietrzyłam boks i mam nadzieję, że uda nam się nie załapać... 
Nie lubię szpitali. Kiedyś mi aż tak nie przeszkadzały, ale pobyt Ani w szpitalu wyjątkowo źle znoszę. Dobrze, że byłyśmy na turnusie, bo tu z kolei atmosfera zupełnie odmienna, nie mająca nic wspólnego z optymistycznymi widokami na przyszłość. Jest przygnębiająco. Może to i lepiej, że tę pierwszą noc spędzimy same. Choć i tak z sąsiednich boksów wpada światło i dzieci płaczą. Trudno, tak to już jest w szpitalach. Może szybko wyjdziemy i już nie wrócimy? "Żeby coś się zdarzyło, żeby mogło się zdarzyć (...) trzeba marzyć".

poniedziałek, 12 listopada 2012

Kilka słów o rozstaniach

Zawsze są trudne. Z reguły wiążą się z przegraną. Mniej lub bardziej traci każda ze stron. Czasami są jednak nieuniknione i lepsze niż trwanie w dotychczasowym "czymś", co tylko z pozoru jest związkiem. Jestem zdania, że dorośli, dojrzali, poukładani ludzie nie rozstają się dla kaprysu i porusza mnie płytkie i stereotypowe podsumowywanie takich decyzji. Chociażby Zamachowski... Fakt, Richardson trochę przesadza. Na prawo i lewo obwieszcza światu swoje szczęście i ściąga gromy na oboje, choć na partnera, zauważmy, jednak mniej. W komentarzach to ona jest uważana za winną, prowodyrkę odejścia męża od żony i czwórki dzieci. Pan Zbigniew jest traktowany dużo przyjaźniej. Chyba zatem każdy widzi, że nie jest on skaczącym z kwiatka na kwiatek podrywaczem. To się czuje. W takim razie co mu się stało? Nie wygląda jakby nagle oszalał. Ani chybi - kryzys wieku średniego! A co to takiego...? Czy na pewno łabędzi śpiew męskości, pragnienie życia i użycia? Nie sądzę. 
Bardzo często zdarza się tak, że mężczyzna zdaje sobie sprawę że wpakował się w coś, w czym się dusi. Jest jednak za późno na odwrót. Dzieci, dom i wszystko co wspólne powodują, że trudno tak po prostu spakować się i odejść. Trzeba być odpowiedzialnym. Nie krzywdzić dzieci, dać im normalny dom. Wytrzymać. Mimo tego, że kobieta, która miała być tą jedyną, okazała się zimną megierą, zdającą sobie do tego sprawę w jakim potrzasku tkwi małżonek i świetnie to wykorzystującą. On może się spodziewać, że jeśli się gdziekolwiek ruszy będzie miał zszarganą opinię, nastawione przeciwko sobie dzieci, zostanie puszczony w skarpetkach, a święta niewinna ofiara umili jemu i każdej ewentualnej partnerce resztę życia. Z taką perspektywą - zostaje. Stara się wytrzymywać. I coraz mu gorzej... 
Z drugiej strony - dokąd ma iść..? Do obcego, wynajętego mieszkania, które trudno znieść nawet wyłącznie jako hotel? Może do mamusi i taty? Do kumpla, jak ostatni przegrany? Do tej pory miał miejsce na ziemi. Włożył w nie lata pracy i życia. Czasem budował własnymi rękami. W tym miejscu są też jego dzieci. Nawet po najgorszym dniu czy kłótni z ich matką, może liczyć na ukochane małe łapki na szyi i buziak na dobranoc. Albo na dzień dobry. Nigdzie indziej tych małych rączek nie będzie... Zbyt często zarzuca się bezmyślnie mężczyznom, że odeszli od żony i dzieci. A jak mają odejść od samej żony???? No jak..? Szczególnie w naszym kraju. Niewykonalne. Rozgrywanie tego przeciwko facetowi jest świństwem. Wielu z nich latami męczy się w tragicznym związku właśnie dlatego, by nie odejść od dzieci. Normalny, dojrzały, zrównoważony mężczyzna musi być bardzo zdeterminowany i musiało mu ogromnie dopiec dotychczasowe życie, jeśli odszedł. 
Jest jeszcze problem odejścia w próżnię. Wyprowadzę się i co dalej..? Nawet jeśli znajdę sensowne lokum, to mój dzień będzie polegał na pracy (często jak największej ilości pracy) i wizytach w dawnym domu, u dzieci. Wizytach dla wszystkich bolesnych, bo w końcu trzeba będzie się podnieść i wyjść, choć dzieci nie chcą i samemu się nie chce. I ma się pewność, że ledwo drzwi się zamkną dzeci usłyszą kilka słów o kochanym tatusiu. Jeśli tak ma wyglądać egzystencja po wyprowadzce, to może lepsze jest to, co teraz? Przecież nie zamierzam umierać za życia. Chciałbym być szczęśliwy. Szczęśliwy z kimś. Tylko skąd wezmę pewność, że nawet jeśli ktoś się pojawi, nie okaże się tak samo "cudowny" jak poprzedniczka? I że życiowa rewolucja nie będzie totalną klęską? Z drugiej strony - tak jak teraz już nie chcę żyć. Mam tyle lat, że albo się zdecyduję na zmiany, albo zostanie tak jak jest do końca życia i umrę jako zgorzkniały, nieszczęśliwy facet, plujący sobie w brodę, że stchórzył.

Nie wiem jak to było z panem Zamachowskim. Nie twierdzę, że właśnie tak. Sądzę jednak, że musiał mieć konkretne powody podjęcia decyzji skutkującej tak daleko dla niego i innych. O związek powinny dbać obie strony, a ilość dzieci nie może być ani gwarantem, ani cementem murujacym drogę odwrotu. Byłe żony niekoniecznie są porzuconymi ofiarami, choć na takie pozują, bywa różnie. Osobiście znam przypadek gdy jedna z nich stwierdziła, że dla niej i dzieci byłoby lepiej gdyby odchodzący zmarł nagle w wypadku. "Dzieci miałyby rentę i byłby święty spokój". A ona nie musiałaby żyć ze świadomością, że ktoś z nią nie wytrzymał. O taką świadomość zresztą trudno - zawsze kto inny jest przecież winien. Najczęściej następczyni. "Gdyby jej nie poznał, może by wrócił".
A może nie...???

Jutro szpital

Im bliżej, tym bardziej się boję. Staram się odganiać negatywne myśli żeby nie przekazywać Maleńkiej złej energii, ale w głębi serca niepokoi mnie co nas tam czeka. Szczególnie Ją. Znów coś się będzie działo, znów nowe miejsce, jakieś zbiegi, kłucie, "straszęcia". Biedna Myszka :( Taki malutki ludzik, tak krótko na świecie, a już tyle przechodzi i ciągle coś... Mam nadzieję, że dobrze zniesie znieczulenie, a badanie nie wykaże horrorów... Muszę też poprosić o badanie krwi pod kątem wstępnego rozpoznania miopatii. Neurolog z turnusu zasugerował żeby to sprawdzić i cały czas mi to uwiera w pamięci i duszy. Boże... Oby tylko nie to... Strasznie ciężko jest się nie przejmować, myśleć pozytywnie i iść do przodu gdy zewsząd pojawiają się czarne kruki i nadlatują prosto na nas. Bardzo, bardzo się boję. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek, rozpłakała i przespała tydzień. Ale nie mogę. Muszę znowu być dzielna, niech to szlag. Kiedy wreszcie nasza karta się odwróci i będziemy mogli spokojnie pożyć? Bez żadnych ekscesów i komplikacji. Echhh...

niedziela, 11 listopada 2012

Już w domku

Mieliśmy jechać dzisiaj, ale przyspieszyliśmy powrót o jeden dzień. Wczoraj Ania obudziła się marudna, co do niej niepodobne. Ponieważ kilkoro dzieci z turnusu po kolei rozłożyło się na różne infekcje, obawialiśmy się, że nas czeka to samo. Kilka godzin w podróży to dla gorączkującego dziecka ciężka przeprawa, woleliśmy zebrać się zanim coś się rozwinie. Okazało się, że nie rozwinęło się nic, na szczęście, a już jesteśmy w domu.
Pożegnaliśmy się z wszystkimi, licząc że może uda nam się spotkać za tydzień w Warszawie. Pakowanie było jeszcze ciekawsze niż do przyjazdu. Jednym z zabiegów turnusu była detoksykacja za pomocą specjalnego urządzenia, przypominającego wanienkę do masażu stóp. Kilka osób chciało mieć je także w domu, więc terapeutki zamówiły odpowiednią ilość do ośrodka - i trzeba to było jakoś przywieźć do domu, a pudełko spore... Jakoś się upchnęliśmy w naszym autku (żałuję, że nie mamy kombi) i ruszyliśmy w drogę. Postanowiliśmy zrobić w Poznaniu trochę dłuższy odpoczynek z posiłkiem regeneracyjnym i kupić świętomarcińskie rogale. Jedyna okazja w roku! Kilka lat temu byliśmy w Poznaniu w listopadzie i spróbowaliśmy tego przysmaku, dlatego teraz, przejeżdżając tak blisko, nie mogliśmy sobie darować. Trafiliśmy też do małej włoskiej knajpki, w której Ania rozkokosiła się tak, że aż się nam buzie śmiały. Siedzenie w krzesełku szło jej tak sobie, więc Tata wziął córę na kolana i dał do polizania kawałek pizzy. I to był jego błąd... :) Mała nie dała już sobie odebrać tej pyszności, szczególnie chciała zjadać ser. Troszkę to było niebezpieczne, bo ciasto szybko rozmakało i była obawa zakrztuszenia, więc przejęłam dziecko i dałam jej szpinaku z mojego makaronu. Też pycha! Konkretna kobita z naszej Anuli. Po wyjściu ze szpitala biorę się za modyfikowanie jej diety.

Dojechaliśmy późnym wieczorem, a od rana wiadomo - młynek popowrotowy. Pralka chodzi non stop, torby rozpakowywane, a lodówki nie można uzupełnić bo dziś święto. Pojutrze z powrotem pakowanie i do kliniki. Ale to dopiero pojutrze. Postaram się do tego czasu nie stresować i myśleć tylko o tym co przyjemne. Troskom mówimy zdecydowane: "A kysz!"

piątek, 9 listopada 2012

Ostatnie dni turnusu

Trochę się dzieje!
Tata przyjechał późnym wieczorem/wczesną nocą i Ania zobaczyła go dopiero rano. Tego uśmiechu, szczęścia i słonecznych promieni całej buźki Malucha nie sposób opisać. A Tata się bał, że córa go nie pozna.
Oczywiście ostatnie dwa dni spędzili razem, czasem tylko z dodatkiem mnie. Popływali w basenie, poszli na spacer, poćwiczyli, pojedli i potańczyli. W tym ostatnim dzielnie towarzyszył "Wujek-koło ratunkowe", który  nadal jest pod urokiem Ani, z wzajemnością.
A ja w tym czasie...
Ja w tym czasie zażyłam swobody :) Poszłam na półtoragodzinny spacer. Pogadałam. Byłam u kosmetyczki i zrobiłam paznokcie na niebiesko. Niczym nie musiałam się stresować. I miałam możliwość dokończyć anioły dla Fundacji. Udało mi się zrobić trzy, co jest kroplą w morzu potrzeb, ale cieszę się, że chociaż tyle. Pięknie je zapakowałam i już trafiły w dobre ręce. Dziś po południu spotkaliśmy się ze sponsorami, było sporo wzruszeń i wielki tort. I moje Anioły :) 
Wyjeżdżają pierwsze osoby, coś się kończy i jest trochę smutno. Tak jednak musi być, nic nie trwa wiecznie. Zostaną ważne kontakty, wiara i nadzieja, a przede wszystkim umiejętności, których tu nabyliśmy i które pozwolą nam leczyć nasze dzieci. Ja wyjadę stąd z nastawionym kręgosłupem (jest dużo lepiej!) i wewnętrznym spokojem. Moje dziecko będzie zdrowe. Może za rok, może za dwa, może nawet za trzy. To nieistotne. Najważniejsze że wiem, że będzie biegać, skakać, jeździć na rowerze i wszystkie troski pójdą w niepamięć. Jeszcze kawałek drogi przed nami, ale przejdziemy go. Z pomocą dobrych ludzi i dobrych aniołów...

We wtorek kładziemy się do szpitala, Ania przejdzie badania. Zobaczymy, co wykażą. Mam nadzieję, że z końcem tygodnia wypuszczą nas do domu, bo w następny poniedziałek spotykamy się wszyscy w Warszawie... Telewizja robi program o Fundacji... I mamy być wszyscy :) 

środa, 7 listopada 2012

Tata w drodze

Udało się, jedzie! Bardzo się cieszę, bo chociaż dni wypełnione po brzegi, to rozłąka mi doskwierała. Jeszcze bardziej się cieszę ze względu na Anię - dziś bardzo wyraźnie było widać jak tęskni za Tatą. Jest na turnusie kilku wujków, ale Anusia od kilku dni upodobała sobie szczególnie jednego. Cieszyła się na jego widok, zaczepiała i chętnie siedziała na jego rękach. Dziś też ją trochę ponosił i rozglądała się za nim w ciągu dnia, ale wieczorem stało się coś wyjątkowego. Moje dziecko było rozdrażnione w wózku, na rękach nie, u cioci źle, druga ciocia też be, aż trafiła na ręce do wujka. Momentlnie się uspokoiła i... wtuliła w niego. Taka wtulona popatrywała na mnie, ale nie chciała iść nigdzie indziej. Przesiedzieli tak przytuleni prawie cały koncert gongów, pod koniec Ania troszkę pogadała, a potem bawiła się rękami wujka i przytulała mu do ramienia. Wujek jest bardzo sympatyczny, ciepły, silny i męski. Ma głos niski jak Tata i pachnie dobrą wodą toaletową. Jak na dłoni było widać, że Ania szuka namiastki Taty i wujek też to dobrze wiedział. Utulił ją, wybujał, wyprzytulał i oddał mi ukojone, spokojne dziecko. Cudnie to wyglądało i bardzo się wzruszyłam. Jak to dobrze, że mamy tu takich wspaniałych ludzi. 
I jak to dobrze, że od jutra Maleńka będzie mogła się przytulić do Taty :)

wtorek, 6 listopada 2012

Słabszy dzień

Wczoraj Anula była troszkę płaczliwa, dziś też nie jest najlepiej. Niby nic się nie dzieje, ale jakby słabsza, zmęczona. Ma mniej energii, nie rwie się do siadania, za to chętnie się przytula. Widocznie potrzebuje odpoczynku, bliskości i więcej mamusi. Dobrze, skoro tak, to trzeba podążać za dzieckiem. Odpuścimy dzisiejszy basen i wieczorne zajęcia, a po kolacji posiedzimy w pokoju i poprzytulamy się. Może Anuś tęskni za tatą? Mama tęskni to i córa przecież może, chociaż malutka. Jak to dobrze, że jutro go zobaczymy :) 

niedziela, 4 listopada 2012

Smutne bajki

Cioteczki, dziękuję za dobre słowa :* Pomagacie mi tym, że jesteście.
Bajka Ani to smutna historia, choć cały czas z nadzieją na prawdziwie bajkowe zakończenie. 
Smutnych bajek jest tu jednak więcej. W każdej tli się mniej lub więcej nadziei, ale ciężko pogodzić się, że są właśnie takie.

Czteroletni chłopczyk po wylewie - urodził się z chorym serduszkiem. Dwukrotnie operowany po urodzeniu, trzeci raz w szóstym miesiącu życia. Oderwany skrzep zablokował naczynia, rozległy wylew... Obecnie już troszkę mówi, ma lewostronny niedowład, porusza się na wózku. Fantastycznie pełza i jest śliczny :)
Chłopiec z bliźniąt, 26 tydzień ciąży, sepsa. Porażenie, wózek, nie mówi. Brat jest zdrowy.
Dziesięciolatek, też z bliźniąt. Niedotlenienie, porażenie mózgowe. Mama jest niewiele większa od niego, a po kilkanaście razy wbiega po schodach wieży na basenie żeby syn mógł jak najwięcej razy zjechać rurą.
Trzyletnia dziewczynka, której mamie nie chcieli zrobić cesarskiego cięcia, mimo że jej siostra miała problemy z przyjściem na świat i żyje dzięki szybkiej operacji. Mała nie miała tyle szczęścia, utknęła w połowie drogi, zanim ją wyciągnięto - niedotlenienie. Porażenie czterokończynowe. Rodzice sprzedali firmę mamy i wszystkie pieniądze przeznaczyli na rehabilitację. Pracuje tylko tata.
Kilkuletni chłopiec zarażony sepsą, uratował życie kosztem wodogłowia nabytego. Chodzi, z jednostronnym niedowładem, trochę mówi. Najsprawniejszy w grupie. Mama przebiła głową wiele murów żeby go leczyć. I miał trochę szczęścia.
Dziesięcioletnia dziewczynka na wózku, wcześniak, infekcja od urodzenia. Miała tylko leżeć, a siedzi, mówi, choć z trudem i jest bardzo słodka i kochana.
I chyba najtragiczniejsza z bajek, chociaż nie, nie można tak powiedzieć. Może powiem, że ogromnie poruszająca. Kilkuletni chłopiec, który był całkiem zdrowy. Miał trochę ponad rok gdy pobił go konkubent matki. Uratowano mu życie, pozostały rozległe urazy mózgu, niedowłady i codzienne ataki padaczki. Jego oprawca za zmarnowanie życia dziecku odsiaduje karę 14 lat więzienia. Tak naprawdę jedyną karą byłoby zapewnienie mu takiej egzystencji, jaką zgotował temu biednemu chłopcu.
Jest jeszcze kilka takich bajek... Mały Piotruś, który zakrztusił się chlebem z głodu. Jest w śpiączce. Zaczął wodzić oczami i je bez sondy. Miejmy nadzieję, że kiedyś się obudzi. Tak jak jego dużo starszy, dorosły już kolega, który po wypadku trzy lata temu też śpi na jawie.

To wszystko nie powinno się zdarzyć. Dzieci nie powinny tak cierpieć. Nie ma na to żadnego wytłumaczenia. Trzeba siły, by udźwignąć tyle cierpienia. Pierwszego dnia było mi ciężko i smutno. Teraz "nauczyłam" się wszystkich naszych dzieci, nie boję się ich wziąć na ręce i przytulić. Naprawdę, są wspaniałe. Cudnie ćwiczą, wykonują ogromny wysiłek, pokonują ból. Cieszą się jak wszystkie inne dzieci. Mimo smutnych bajek, które podarował im los, nie różnią się od zdrowych rówieśników. Dziś bawiliśmy się na dyskotece i było naprawdę wiele radości. A wczoraj śliczna dziewczynka zeszła z wózka na materac do Ani i masowała jej paluszki u rączek. Obie nie mogły nigdzie iść ani się odturlać, więc przyglądały się sobie i rozmawiały :) A dziś dziewczynka na wózku bujała na stołówce Anię w wózku. Dzieci są kochane :) Wszystkie.

sobota, 3 listopada 2012

Dobre Anioły

A było tak:

W pewnym mieście średniej wielkości mieszkała patchworkowa rodzina. Mąż i Żona mieli już dzieci, owoce wcześniejszego życia. Bardzo, bardzo pragneli mieć także wspólne dziecko. Odkąd się poznali, dużo o tym mówili i planowali. Mimo wieku, marzyli o tym, że kiedyś dostaną Dar i spojrzą w oczy maleńkiej kruszynie, zrodzonej z ich wielkiej miłości. Aby tak się stało, pokonali ciężką chorobę i długo czekali na swoje szczęście. Ich miłość i cierpliwość została nagrodzona - pewnego dnia dowiedzieli się, że zwitała do nich upragniona istotka i był to jeden z najszczęśliwszych dni w ich życiu. 
Niestety, nie wszystko chciało się układać tak, jak powinno. Na rosnącą pod sercem mamy drobinkę czaiły się niebezpieczeństwa. Kilkakrotnie wydawało się, że za chwilę wielkie szczęście rodziców zamieni się w nieutuloną rozpacz. Dzielny okruszek walczył i trwał i udało mu się doczekać chwili, kiedy jego życie mogło już być uratowane. Na świat przyszła Dziewczynka, która mimo tego, że urodziła się dużo za wcześnie i wiele przeszła, zachwycała urodą i słodyczą, coraz większą z każdym następującym dniem. Radość rodziców mieszała się z lękiem o Jej zdrowie i bólem, że nie dany Jej był spokój i bezpieczeństwo. Na pewno jednak nie brakowało Jej miłości. Była nią otoczona od pierwszych chwil życia. Rodzice przyjeżdżali codziennie, mama czytała Jej bajki przez uchylone okienko inkubatora i walczyła by móc Ją karmić swoim mlekiem. Przyszedł dzień, gdy Córeczka mogła je pić sama, a mama z tatą mogli Ją kąpać, przewijać i tulić. Półtora miesiąca od pojawienia się na świecie Dziewczynka mogła pojechać do domu i spać blisko rodziców, w swoim łóżeczku. Jej bliscy już wtedy wiedzieli, że to nie koniec zmagań, ponieważ jakieś paskudne duchy i złe wróżki zrobiły Dziewczynce kilka psikusów. Na szczęście mądrzy i dobrzy ludzie szybko to zauważyli i powiedzieli rodzicom co mają robić. Ostrzegli też, że muszą być czujni, bo złe duchy będą próbowały szkodzić ich Córeczce i trzeba temu cały czas przeciwdziałać.
Tata i mama starali się być tak dzielni jak Córeczka, ale mamie nie do końca się udało. Zmęczona zmartwieniami i lękiem o ukochane dziecko, zachorowała na depresję. Nie mogła brać żadnych leków, bo zatrułyby mleko Córeczki, więc wymyśliła, że znajdzie sobie zajęcie, które choć na chwilę pozwoli jej zapomnieć o troskach. Tak trafiła do pracowni gdzie czekały na nią Dobre Anioły. Były zaklęte w kawałkach szkła. Trzeba je było wydobyć i pięknie ustroić, by mogły cieszyć ludzkie serca. Mamie bardzo się spodobało to zajęcie. Tata, widząc jak cieszy to jego żonę, kupił jej wszystko co potrzebne do powstawania nowych Aniołów. Dobry Anioł rodzi się długo i nie da się tego przyspieszyć. Każdy musi być jedyny i wyjątkowy, tylko wtedy Anioł jest szczęśliwy. Musi poczekać na swój moment i wykluć się z półprzezroczystej tafli. Kiedy to się stanie, może odlecieć i cieszyć ludzi.
Gdy mama Dziewczynki patrzy wstecz, widzi wiele wyjątkowych zdarzeń, które przyniosła jej Córka. Wie także, że tych zdarzeń będzie więcej, one dzieją się cały czas. Mama została obdarzona wyjątkowym Dzieckiem i z każdym dniem coraz bardziej to sobie uświadamia. Dobre Anioły to dar od Córki, Ona obudziła w mamie umiejętność ich wyczarowania.

Anioły trafią także do Fundacji. Czasu nie jest dużo, ale pewnie wszystko się tak ułoży, że do piątku będą już czekać na sponsorów pomagających leczyć dzieci, które tego potrzebują. Dzielna Dziewczynka jest jednym z nich. Coraz lepiej sobie radzi, rozsyłając wokół swoją słodycz jak ciepłe słoneczne promienie.

piątek, 2 listopada 2012

Kolejny dobry dzień

Od początku pobytu w zasadzie wszystkie są takie. Tu nawet choroba nie przytłacza. Wszystko jest normalne, radosne i przepełnione nadzieją. Boże...Jak bardzo mi było tego trzeba. Pozytywnej atmosfery, wiary w nasze dzieci i lepsze jutro, odpoczynku dla matek i rozmów z nimi. Dziś dziesięcioletnia dziewczynka z porażeniem czterokończynowym z radością zjeżdżała rurą do basenu. Chłopczyk w śpiączce wygrzewał się w jacuzzi. Każdy bierze pod opiekę jakieś dziecko, nie patrząc - jego czy nie jego. Wszystkie są wspólne. A wieczorem chłopiec po wylewie, z jednostronnym paraliżem, na wyścigi pełzał z wolontariuszką. To naprawdę jest balsam dla duszy. 
Spełnia się też to, czego potrzebował mój organizm - masażysta Ani ustawia mi kręgosłup, a oprócz tego mam serię zabiegów fizykoterapeutycznych. Jutro borowina i fotel masujący. Po niedzieli dalszy ciąg leczenia i masaże relaksacyjne. Miałam także detoksykację, a efekt był naprawdę szokujący. Przez kilka najbliższych dni poprawka. Czuję, że plecy mam spokojniejsze, lepiej mi się oddycha, mam jaśniejszy umysł. Doskonale śpię i śnię, jestem spokojna, wyciszona i pogodna. Mam chęć spróbować przejść na dietę razem z Anią, ciekawe na ile mi się to uda. Wiem, że dzieją się tu rzeczy, które wiele zmienią

czwartek, 1 listopada 2012

Moja Babcia

Dziś Wszystkich Świętych, którego tu się nie czuje. Jesteśmy w wirze zabiegów i tego, co na bierząco. Nie mogę być na grobach, choć w tym roku tak bardzo chciałam, ponieważ rok temu też nie było mnie u Babci i innych.. Musiałam leżeć i oszczędzać się, zrastało mi się żebro, które pękło gdy zemdlałam w 18 tygodniu ciąży, przy pierwszym krwotoku. Nie mogłam podróżować. Udało mi się w Zaduszki podjechać z mężem na chwilę na nasz cmentarz i zapalić lampkę przy krzyżu, ale ominęła mnie zaduma, magia i wyjątkowość Święta Zmarłych. Może to dziwnie zabrzmi, ale lubię to święto. Zawsze lubiłam. Lubię zapach butwiejących liści i palących się zniczy, tłumy ludzi sunące powoli alejkami, piękne bukiety i wiązanki wokół, spotkania ze znajomymi przy grobach, cały klimat tego dnia. A szczególnie wieczór rozświetlony płomieniami i czerwone łuny nad cmentarzem. I pamięć o tych, którzy odeszli.
W tym roku też mnie nie ma, ale pamięć trwa. Dobrze, że Ania zasnęła i mogę przez chwilę powspominać nie czekając do wieczora. Zawsze odwiedzam wiele grobów, ale pierwszy i najważniejszy to miejsce spoczynku mojej Babci, która była dla mnie wyjątkowym człowiekiem. I jedynym oparciem. 
Nie miałam szczęśliwego dzieciństwa. Ojciec odszedł gdy miałam dwa latka i widziałam go później trzy, może cztery razy w życiu. Nie był zainteresowany byciem ojcem. Płacił alimenty i na tym koniec. Przypuszczam, że gdyby był pewien, że nie poniesie żadnych konsekwencji, nie płaciłby. Gdy trochę podrosłam, próbowałam się z nim kontaktować, pisałam listy na adres podany na przekazach, prosiłam żeby się odezwał. Bez skutku. Tak samo postępował wobec syna z pierwszego małżeństwa (moja matka była jego drugą żoną). Dzieci dla niego nie istniały i koniec. Ból i poczucie odrzucenia towarzyszyły mi przez wiele dorosłych lat i bardzo ciężko pracowałam by móc się ich pozbyć. Udało mi się. W tej chwili ten człowiek nie budzi we mnie już żadnych uczuć. Nie miałam też kontaktu z jego rodziną, poza babcią, która ubolewała nad postępowaniem swojego syna i usiłowała coś zmienić, ale nic nie wskórała. Z nią też miałam sporadyczny kontakt, ale ważne było, że się czasem odezwała.
Moja matka nie poradziła sobie z życiem i nie potrafiła nim pokierować tak, bym miała choć w miarę normalny dom. Nie będę rozwijać tego wątku, ale było w tym domu tak, że większość czasu starałam się spędzać z Babcią ze strony matki i postanowiłam się wyprowadzić zaraz po osiemnastych urodzinach. Było bardzo źle. Bardzo, bardzo źle. I gdyby nie Babcia, nie wiem czy pisałabym dziś te słowa. Raczej nie.
Babcia była ciekawą osobą - malutka, chuda, żylasta i bardzo prędka. Paliła dwie paczki dziennie i zasuwała jak mały samochodzik. Świetnie gotowała i najczęściej tak okazywała mi swoją miłość. Piekła, robiła pierogi, smażyła naleśniki, a potem siadała naprzeciwko mnie i patrzyła w zachwycie jak jem. Dzięki niej mam wieczne problemy z wagą, ale i tak Ją kocham. I tak jak Ona zapasam rodzinę...
Poza tym była kostyczna i tylko czasem mnie uścisnęła twardą ręką lub szorstko pogłaskała. Ponieważ nie umiała okazywać uczuć i spędzać ze mną czasu, nauczyła mnie grać w karty i w taki sposób się integrowałyśmy. Broniła mnie kiedy było trzeba. Potrafiła wybiec z domu z parasolką i gonić chłopaka, który zabrał mi rower. Nikomu nie dawała zrobić mi krzywdy i zawsze wiedziałam, że kocha mnie nad życie. Nigdy nie pogodziłam się z tym, że w późnej starości dopadła Ją miażdżyca i otępienie i nie mogła mieszkać ani sama, ani z nami, ponieważ wymagała całodobowej opieki. Starałam się znaleźć Jej miejsce najlepsze z możliwych, ale do dziś mi źle i ciężko, że tak musiało być. Najgorsze jednak jest to, że nie zdążyłam się z Nią pożegnać. Dostała zawału serca w Sylwestra, ja leżałam w szpitalu zakaźnym 60 km dalej, z trójką dzieci chorych na jelitówkę. Nie miałam samochodu, było 20 stopni mrozu i zaspy po pas. Mogłam do Niej pojechać dopiero 2 stycznia z samego rana, autobusem. I Ona do tego czasu żyła. Czekała na mnie z biedym pękniętym sercem. Zmarła 10 minut przed tym, jak wbiegłam na szpitalny oddział. Czuła, że już jestem blisko i może spokojnie odejść... 
Bardzo przeżyłam Jej śmierć i często mi Jej brakuje, ale wiem, że gdzieś tam z góry przygląda mi się i trzyma za mnie kciuki. Od czasu narodzin Ani często ją proszę żeby poszła w niebiesiech gdzie trzeba i podesłała mi na dole dobrych ludzi i zmiany na lepsze. I podsyła!
Dziś rano się spłakałam. Karima stanowczo stwierdziła, że w ciągu dwóch lat Ania będzie zdrowa. Muszę przestrzegać diety dla niej, ćwiczyć i masować, ale ona widzi, że moje dziecko wyzdrowieje.
Babciu, dziękuję!