niedziela, 28 kwietnia 2013

Żeby nie było tak słodko...

... to się pochorowałyśmy. Od rana pobolewało mnie gardło, a pod koniec urodzinowego świętowania poczułam się tak źle, że ledwo siedziałam przy stole. Położyłam się pod trzema kocami, trzęsło mnie niemiłosiernie, do tego ból pleców i głowy, a w gardle setki gorących szpilek. Po dwóch godzinach Mąż pomógł mi wstać i przebrać się do snu, pościelił mi u starszej córy, a ja zaaplikowałam sobie antybiotyk odłożony na czarną godzinę. Plus leki przeciwbólowe. Miałam gorączkę, co prawie mi się nie zdarza. Dziś, po drugiej dawce antybiotyku - troszkę lepiej.
Niestety dopadło też Andźkę. Wieczorem pojawił się katar, tuż po zaśnięciu zaczęła przeraźliwie płakać i temperatura skoczyła Jej do 37,5. Dostała Nurofen, krople do nosa i poszła spać do Taty, żeby miał kotrolę nad sytuacją. W tej chwili jest jakby lepiej, oczki mniej szkliste, Mała uśmiechnięta, ale i tak Mąż z Nią chyba pojedzie na pogotowie. Choć leje u nas tak, że psa by z domu nie wygonił... Zobaczymy jak się sytuacja wyklaruje.
Musiało nas zawiać na spacerze :(( Siebie rozumiem - porozbierałam się do krótkiego rękawka, a to jednak kwiecień. Ale Ania..?? No cóż, siła wyższa. Niech szybko przechodzi.

piątek, 26 kwietnia 2013

Pracowity tydzień pełen dobrych wieści

O rety... Doba za krótka! Pięć dni istnego szaleństwa. Ale po kolei...

W poniedziałek pojechałyśmy do "naszej" rehabilitantki na Bobathy i pierwsze co powiedziała, to że Ania lepiej się trzyma w siadzie. Uśmiechnęłam się i wtedy padło pytanie, czy chorowała? Myślałam, że uda mi się nie tłumaczyć nieobecności w poprzednim tygodniu, ale nie wyszło... Kiedyś kiedyś, dość dawno temu, rozmawiałyśmy z rehabilitantką na temat różnych metod rehabilitacji i nie wyrażała się pozytywnie o Masgutowej, dlatego teraz było mi trochę głupio wyjawić prawdę. Śmiałam się do Ani: "Powiemy cioci gdzie byłyśmy..? Nie, nie powiemy... Ciocia się w czoło popuka :))" W końcu oczywiście powiedziałam i śmiechu było co niemiara, że się tak boimy przyznać. Terapeutka zrozumiała, że chcę spróbować różnych możliwości, nie darowałabym sobie gdybym coś zaniedbała. Skorygowałam też krzywdzące poglądy na temat metody i inne krążące twierdzenia. Sporo ćwiczeń ma moim zdaniem głęboki sens i będę je wykonywać, bo uzupełniają to, czego Ania  nie ma na Bobathach. Tak czuję i będę się trzymać swoich odczuć.
Poza tym widzimy z Mężem, że Mała ma po turnusie luźniejsze rączki, a nie możemy mieć zbiorowych omamów. Od wczoraj robię część ćwiczeń, muszę je dokładnie rozpisać na dni, ponieważ jest ich dużo i trochę się gubię. Zrobię szczegółowy harmonogram i opanuję sytuację.

We wtorek pojechałam z Anulą do Matki Polki na wizytę w związku z ewentualnym kolejnym dwutygodniowym turnusem ćwiczeń. Pani doktor była pod wrażeniem postępów Ani, do tego stopnia, że powiedziała: "Nie to samo dziecko!" Mała była kontaktowa, roześmiana i "gadatliwa", pełzała po leżance, łapała jeżdżącą kaczuszkę i zegarek pani doktor i ogólnie była urocza. Powiedziałam, że Bobathy mamy obstawione własnym sumptem, więc dostałyśmy skierowanie na Vojtę. U pani rehabilitant się z kolei okazało, że idzie na urlop, a gdy wraca my jedziemy na turnus. Stanęło na tym, że zaczynamy 11 czerwca. Półtora miesiąca po wizycie lekarskiej, ale trudno, nic się innego nie wymyśli.
Po powrocie z Łodzi pojechałyśmy na pierwsze spotkanie z nowym rehabilitantem ze Stowarzyszenia. Wizyta była "zapoznawcza", praca zacznie się gdy Mała się oswoi, więc na razie nic więcej nie wiem. Natomiast spotkałam córeczkę taty z łódzkiego szkolenia :) Przyjechała z opiekunką na ćwiczenia. Przez nawał zajęć i choroby Ani nie dałam rady do tej pory zdzwonić się z mamą tej dziewczynki, trzeba będzie to nadrobić, koniecznie. Od opiekunki dowiedziałam się, że chodzą do logopedy w naszym mieście i dostałam namiary. 
Po południu zadzwoniłam zapytać czy przyjmą Anię. Okazało się, że obejmują opieką dzieci dopiero od 3 roku życia. Nie dałam za wygraną, powiedziałam o wcześniactwie i problemach neurologicznych Ani i po konsultacji pani neurologopeda zgodziła się nas przyjąć :) Termin na początek czerwca, ale jest. Na miejscu i na NFZ!

Środa przyniosła trochę nerwów, za to finał szczęśliwy. Zawiozłam Męża do Łodzi na badania, których wyniku trochę się obawiałam, on zresztą też jak się później okazało. Starsza córa pochodziła z Anulą po parku, a ja czuwałam przy Nieocenionym, który dostał narkozę i dlatego nie mógł jechać sam. Badanie wyszło idealnie, stukilowy głaz zalegający na piersiach zrobił wielkie "Bum!" i mogliśmy pojechać do Manufaktury coś zjeść i polatać po sklepach, ze szczególnym uwzględnieniem sklepów z malutkimi legginsikami, sukieneczkami i piżamkami.
Zanim wróciliśmy do domu, moi kochani synowie odwalili 2/3 roboty przy przemeblowywaniu pokoju starszej córki tak, by można tam wygospodarować więcej miejsca. Starszaczka ma plany wyprowadzkowe, w domu bywa już z rzadka i wyraziła zgodę na reorganizację w celu wykorzystania jej dotychczasowej przestrzeni do innych potrzeb. 

Czwartek to kolejna rehabilitacja oraz konsultacja z logopedą w "naszym" ośrodku i kolejne miłe chwile :) Pani przyjmuje nas z doskoku, w razie potrzeby lub kontrolnie, w ciągu roku była to czwarta wizyta. Logopedka zauroczona! Anula coraz lepiej radzi sobie z łykaniem gromadzącej się śliny, czasem jej coś ucieknie gdy jest zaaferowana i zapatrzona. Przerzuca gryzienie twardszych rzeczy na przód, na siekacze. Łyka nawet "problemowe" kawałki jedzenia (jeszcze w grudniu się krztusiła). Dobrze zbiera przecier z łyżeczki (z tym też był problem). No i gada! Zaprezentowała "koko" i "kot", powtórzyła "co" i "ty". Pani nie mogła uwierzyć, że Mała mówi "koń", z głośnym i wyraźnym "ń" ma końcu, bo wymaga to podobno takiego ułożenia języka, które jest prawie niespotykane u tak małych dzieci. Była gotowa przekopać ośrodek w poszukiwaniu konia, ale znalazł się w książeczce i po kilku zachętach Anula powiedziała "koń!" Pani logopeda zachwycona, stwierdziła że jest rewelacyjnie.
W świetle tego spotkania może się okazać, że świeżo zaplanowana wizyta u neurologopedy nie będzie bardzo potrzebna (albo nawet wcale), ale na jedno spotkanie pójdę i zobaczymy co powie inny fachowiec.
Po logopedzie i integracji sensorycznej miałyśmy psychologa i też było lepiej niż myślałam. Po pierwsze jego kolega, wtrącający się do tej pory bez potrzeby, tym razem siedział nad wyraz cicho i tylko raz coś wrzucił. Duża ulga. Po drugie - wstępne wyniki diagnozy pokazały odczuwany przez nas stan faktyczny, czyli motorykę dużo poniżej (wiadomo nie od dziś...), mowę powyżej wieku, a reszta w normie. Można popracować nad nazywaniem części ciała i powtarzaniem gestów. Od dawna noszę się z zamiarem kupna "Szczeniaczka-Uczniaczka" i czas wprowadzić myśli w czyn! Psycholog jeszcze nas przyjmie podsumowująco, ale terapii nie będzie, co najwyżej pomocnicze ćwiczenia do domu.
Chyba powinnam zatrudnić kogoś w domu do robienia części ćwiczeń, spacerów albo gotowania, prania i sprzątania, bo chwilami przestaję się wyrabiać. Żartowałam... Nie stać mnie, niestety.
Wracając odebrałam z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej opinię o wczesnym wspomaganiu, ważną do czasu rozpoczęcia przez Anię nauki w szkole. Opinia jest tak napisana, że otwiera nam możliwość korzystania z wszystkich form pomocy w ramach wczesnego wspomagania, łącznie z pomocą dla nas jako rodziców. Bardzo, bardzo się cieszę. Szczególnie w wieku przedszkolnym będzie to miało duże znaczenie. Muszę zadzwonić i podziękować pani dyrektor i Zespołowi. I koleżance, która mi podpowiedziała takie rozwiązanie.
Odebrałam też zdjęcia paszportowe Malutkiej, wreszcie można ruszać z procedurą wyrobienia dokumentu.

Dziś miało być spokojniej i mniej pracowicie, a wyszło... jak zawsze :)) Puściłam dwa prania, rozwieszając je na balkonie, posegregowałam gazety i odkurzyłam mieszkanie. Potem pojechałam wymienić wreszcie opony na letnie, oczywiście z Anią, bo gdzie miałabym Ją zostawić i przy okazji ucięłam miłą pogawędkę z córką mechanika, z którą starsza córa uczyła się przez całą podstawówkę. Mąż był w delegacji na Śląsku, nie musiałam się nigdzie spieszyć, zatem prosto z warsztatu podjechałam pod market, niedaleko którego jest ładny park. Wózek nie opuszcza bagażnika mojego auta, więc poszłyśmy na słoneczny spacer. Na spacery chodzimy zresztą każdego dnia, minimum na godzinę, co zagęszcza mi organizację zajęć, ale jak przyjemnie grzać się w ciepłych promykach po tak długiej zimie. Anusia zasnęła gdy nagle dzwoni Mąż z pytaniem gdzie jesteśmy? Nie mogłam uwierzyć, że już jest w domu, sądziłam że mnie podpuszcza. Uwierzyłam dopiero po dźwiękach Anusinej gitarry. Ustaliliśmy, że damy Ani pospać, Mąż podszykuje obiad, a potem przyjdzie do marketu. Ja tam w międzyczasie dotrę ze spaceru i zrobię zakupy, bo trzeba uzupełnić lodówkę i zaopatrzyć się w kilka przegryzek i napojów na jutrzejsze urodziny moich chłopaków-bliźniaków. Planowałam pojechać do sklepu wieczorem, po powrocie Męża z wyjazdu, ale skoro poszło mu tak szybko to załatwiliśmy to za jednym zamachem.
Tak wygospodarowany czas i energię przeznaczyłam na umycie wszystkich drzwi i finałowe uporządkowanie pokoju Starszaczki, łącznie z myciem okna. W efekcie na filmie o Annie German nie wiedziałam gdzie położyć nogi i ręce...
Dobrze chociaż, że psu przeszedł nagły fijoł z matkowaniem skubanemu gumowemu kurczakowi. Od dwóch dni można było oszaleć od ciągłego skomlenia od rychłego rana do późnej nocy. Coś się psicy poprzestawiało w rozumku i za nic nie można było jej uspokoić, a chowanie kurczaka tylko pogarszało sprawę. Jutro mieliśmy jechać do weterynarza po jakieś psie psychotropy, bo i zwierzęcia szkoda, i ludzi. W akcie desperacji wyniosłam w końcu kurczaka do składziku na półpiętrze i po jakimś czasie suka się uspokoiła. Oby trwale... A tą gumową cholerę muszę jutro wyrzucić do jakiegoś odległego śmietnika....

I to tyle. W skrócie! :)) Padam. Jutro dokończenie porządków, rehabilitacja z prywatną panią i ćwiczenia Masgutowej, a potem... imprezka!! 
Siedemnaście lat temu też była sobota. Boże, jak to szybko zleciało... Za rok będą pełnoletni...

niedziela, 21 kwietnia 2013

Gitarra

Wróciłyśmy wczoraj późnym wieczorkiem, ponieważ postanowiłam zajrzeć choć na moment do teściów. Przejeżdżałyśmy niedaleko, szkoda było zmarnować taką okazję. Nie widzieli Ani od półtora miesiąca. Maluszka jak zwykle faworyzowała Dziadka, ale Babci też kilka uśmiechów się trafiło.

Ostatni dzień turnusu był tak samo intensywny jak poprzednie, a ja łapałam wiedzę do zastosowania w domu. Zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie, bo trochę jest tych ćwiczeń i nie wszystkie są w miarę łatwe. Najprościej rzecz ujmując - są przyjaźniejsze niż Vojta, ale dużo bardziej złożone. Mam jednak nadzieję, że podołam wyzwaniu i uda mi się pomóc mojemu dziecku.
Na zakończenie turnusu Mała Bohaterka dostała dyplom gratulacyjny i kolorową zabawkową gitarę. Ciocia terapeutka przyznała, że szukała konia, ale żadnych odpowiednich nie było. Czemu konia? Ano temu, że od pierwszego dnia turnusu Anula na większość podsuwanych zabawek mówiła: "Koń!" Zaczęło się od gumowej żyrafy, ukochanej przez wiele wcześniejszych dzieci, którą Ania domęczała swoją miłością i która mogła jej nieco przypominać konia. Ale taka świnka już nie bardzo, a jednak koń był dobry na wszystko. W środę jedna z cioć uznała, że trzeba koniecznie znaleźć jakiegoś konia, skoro dziecko się tak upomina i zaspokoić palącą potrzebę kontaktu. W czwartek rano tryumfalnie wyciągnęła drewnianego konika z układanki o zwierzętach na wsi i wydawało się, że temat mamy opanowany. Anuszka koniem się zainteresowała, nawet próbowała mu odrgyźć kawałek ucha, po czym zaczęła na wszystko mówić: "Kot!" i ubaw mieliśmy po pachy :))) 
Ponieważ w nagrodę za wytrwałość w ćwiczeniach nie udało się znaleźć wystarczająco dobrego konia, ciotki postawiły na gitarę i dobrze zrobiły bo jest na topie, przynajmniej na razie.
Jeśli zaś chodzi o gitarę jako taką, to od wielu lat pierwsze skojarzenie mam z Jose Arcadio Moralesem z Killerów 2-óch i z Siarą. I oczywiście z gitarrą. Podobnie działa na mnie suszarka i waciki. Tak to już jest jak ktoś nakręci genialny film, który zostaje w człowieku na zawsze.

Dziś z kolei dzień był trudny i nie wiemy z jakiego dokładnie powodu, być może z kilku na raz. Malutka rozdrażniona i płaczliwa, spać nie chciała za nic, staczała walki i w ogóle zachowywała się w sposób całkowicie do niej niepodobny. Na pewno jest trochę przestymulowana, musi się wyciszyć i poukładać. Pogoda też nie nastrajała pozytywnie. Miałam nawet podejrzenie, że w górach halny, bo pokłóciłam się z Mężem, co często nam się nie zdarza. Do tego różyczkowa bomba tyka w tle i kto wie, czy to nie pierwsze symptomy wybuchu. Ciężko było, oj ciężko i mam tylko nadzieję, że jutro będzie lepiej. 

piątek, 19 kwietnia 2013

Terapia dr Masgutowej

Oj, dużo się dzieje. Dni wypełnione po brzegi. Najważniejsza jest jednak terapia. Hmmm.... Muszę to sobie poukładać, ale wiele mi pasuje i się podoba. Mam poczucie, że to ma duży sens. Na pewno pomoże Ani ogarnąć ciało, a jeśli jeszcze odruchy, to byłoby super.
Czuję konkret, przygotowanie i pewność tego, co nam zaproponowano. Wiem co z czego wynika i po co. Wiem co mam robić, jak i jak często. Po kolei uczę się wszystkich potrzebnych nam ćwiczeń. Nic nie jest pozostawione domysłom, żadnego niedopracowania i prowizorki. Czuję, że wiem co robię i czy robię to dobrze. Podoba mi się to. Wierzę, że to się przełoży na efekty. Ania jest rozbudzona i "rozkręcona", tak ożywionej jeszcze jej nie widziałam. Wiem, że długa droga przed nami i nikt  nie obiecuje nam gruszek na wierzbie, ale czuję wewnętrzenie, że dobrze trafiłyśmy.
Duże wrażenie zrobił na mnie kontakt z Denisem, synem dr Masgutowej, który diagnozował Anię. Zauważył rzeczy, które widzieliśmy z mężem, a których do tej pory nikt nie nazwał. Zauważył też sporo we mnie. Dostałam wyjątkowy rodzaj wsparcia i mogę jedynie żałować, że nie mieszkam bliżej i nie mam okazji na częstszy kontakt z tym człowiekiem. On ma w sobie wyjątkowy "czujnik" duszy człowieka. Jest niesamowity.

Każdy dzień przynosił nam dodatkowe wrażenia i było tak, że aż szkoda odjeżdżać. We wtorek nie udały się Łazienki, bo parkingu jak na lekarstwo, ale znalazłyśmy się w parku nieopodal, gdzie był duży plac zabaw i mnóstwo dzieci. Dobrze, że to było po rozmowie z Denisem. Dopiero na tym placu zdałam sobie sprawę jak mi trudno wśród zdrowych dzieci. Pewnie gdyby nie jego słowa, uciekłabym z tego placu. Cieszę się, że udało nam się tam pobyć, a Mała miała kontakt z dziećmi, które obserwowała z zapartym tchem.
Wczoraj miałam pewne plany na popołudnie, ale gdy wyszłyśmy z ćwiczeń i zobaczyłam jak jest pięknie, obrałam kurs na Łazienki, które tym razem zostały zdobyte :) Wrażeń oczywiście całe moce. Wiewiórki były przeurocze, a kaczki Ania najchętniej uściskałaby serdecznie, ale uciekały... Był paw z rozłożystym ogonem i gołębie, a w jednym zakątku maleńkie ptaszki z niebieskimi łebkami przylatywały do ręki po ziarenka. Anula wniebowzięta, ale i mnie bardzo dobrze zrobił ten spacer, dodał mi sił i radości.
Dziś pojechałyśmy po szkła, wyprawa owocna częściowo, ale cieszę się i z tego. W pobliżu był skwer, więc zapakowałam Malucha do wózka i pojechałyśmy łapać słoneczko. Po jakimś czasie podeszła do nas mała dziewczynka i strasznie słodko zaprzyjaźniała się z Anią, a za córcią nadciągnął tatuś z jej malutkim braciszkiem i ucięliśmy sobie sympatyczną pogawędkę. 
Będę miło wspominać te dni.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Dotarłyśmy do stolicy

Hmmm... Trudno na razie cokolwiek powiedzieć... Anula wytrzymała 5 godzin zabiegów, a są one zupełnie inne niż wszystko co dotychczas. Na razie nie mam zdania.. Jedno jest pewne - jeszcze nigdy dotąd nie była tak ożywiona i zaktywizowana. Nie wiem co myśleć.
Mąż już dotarł do domu, a Mała od jakiegoś czasu śpi. Hotel znośny, pokój przytulny, da się wytrzymać. Może jutro wreszcie jakiś spacer..? Sprawdzę pogodę.

Jestem ciekawa jutrzejszego dnia.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Na walizkach

Zrobiło się cieplej, ale pochmurno i deszczowo. Buuu... Chce mi się spać, za to zupełnie nie chce pakować. Mimo to trzeba się będzie zmobilizować i powrzucać co nieco do walizek. Trochę tego będzie. Zabieramy też łóżeczko. Pojedziemy z Mężem w dwa auta, żeby mógł być przy diagnozie i zobaczyć tę nową formę terapii. Bardzo liczę się z jego zdaniem, chciałabym żeby się wypowiedział. Później pomoże nam się rozpakować i pojedzie do domu, bo pracy na dłużej nie zostawi, niestety.

Jestem bardzo ciekawa co nas spotka na tym turnusie. Nie wiem do końca czego się spodziewać i co Ania na to. Spróbować musimy, a czas pokaże z jakim skutkiem.
Chciałabym żeby pogoda nam dopisała, marzy mi się spacer w Łazienkach i karmienie wiewiórek z Anulą. Na pewno podjadę też do hurtowni szkła, nie przegapię takiej okazji uzupełnienia zapasów. Szkoda, że fiołki w Wilanowie jeszcze nie zakwitną. Chociaż może...? Zobaczymy.

Z kuchni dobiegają stukoty i skwierczenia i nawet wiem, co z nich wyniknie :) Coś bardzo pysznego, co Nieoceniony robi dziś na moje specjalne zamówienie. Mniam!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Babska grupa

Badania zrobione - Ania nie przechodziła różyczki czyli przejdzie nie wiadomo kiedy. Na razie decyzja jest taka, że mimo to w poniedziałek jedziemy do Warszawy.
Dziś psycholog stwierdził, że dokończy diagnozę, ale już widzi że nie będziemy się spotykać, bo nie ma nad czym z Anią pracować :) No i dobrze. Będziemy sobie działać i powoli pracować, tę sferę opanuję samodzielnie. Na coś się przyda moje wykształcenie. Najważniejsze, że Mała nie ma deficytów intelektualnych.
Przypomniałam sobie, że mam maskotkę-pszczołę i pokazałam Anuli. Świetnie gaduliła "Pssbsss" :)))

A ja miałam dzisiaj wychodne! Poszłam do domu kultury na spotkanie grupy kobiet, które od kilku lat wymyślają wspólnie fajne spędzanie czasu. Co jakiś czas ktoś dołącza do inicjatorek, czasem ktoś inny się wykrusza. Postanowiłam spróbować pobyć z nimi. Potrzebuję wyjść z domu, zapomnieć na chwilę o codzienności, naładować akumulatory. Mam nadzieję, że będzie mi tam dobrze.

wtorek, 9 kwietnia 2013

:)))

Moje kochane dziecko powiedziało wczoraj: "Ania". Trzy razy pod rząd :) Zobaczyła swoje zdjęcie na pulpicie komputera, co się zdarzyło nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy powtórzyła swoje imię, Mama z Tatą w euforii, oczywiście!

niedziela, 7 kwietnia 2013

Różyczka

W Sosnowcu świetnie! Pani doktor - rewelacja. Dużo się dowiedzieliśmy, wszystko mamy na filmie. Mam nadzieję, że będą to konkretne wskazówki dla naszej rehabilitantki, ponieważ mamy z Mężem to samo spostrzeżenie - jest trochę za delikatna. Ania potrzebuje mocniejszych bodźców i trzeba trochę zmienić oddziaływania. Żałuję, że nie mieszkamy na Śląsku. Pojawia się natrętna myśl - czy gdybyśmy mieszkali, a Ania byłaby od roku w rękach pani doktor, to by siedziała..? Wykończę się tym myśleniem...
Wczoraj przyszła nowa pani rehabilitant, od razu konkretna. Mamy szansę dostać się do niej na NFZ, ale dopiero od czerwca. Do tego czasu raz w tygodniu prywatnie. U nas w domu! Co za ulga!

Od wczoraj bardzo martwiłam się o syna. Tydzień temu wyszedł mu węzeł chłonny na karku, a wczoraj miał już kilka na całej szyi, pozbijane w sznureczki. Pół nocy spędziłam w necie, co mnie wcale nie pocieszyło. Około 11-stej Młody wstał, a ja prawie padłam... Wyglądał jak upiór Luwru, czerwony na twarzy i szyi. Na rękach drobna wysypka. Mąż zdecydował, żeby go zabrać na pogotowie, więc zdzwoniłam się z Eksem i pojechaliśmy razem. Gdyby go zostawili, tata by go obstawiał, a ja wróciłabym po rzeczy. Okazało się, że nie było takiej potrzeby, ponieważ to tylko... różyczka. Podobno w mieście od jakiegoś czasu jest dużo zachorowań, szczególnie w jego szkole (o czym nie wiedział).
Super. Ogólnie bardzo dobrze. Łagodna choroba, przejdzie bez echa. W porównaniu z tym, czego się naczytałam - kamień z serca. Jedyny, ale poważny problem w tym, że za tydzień miałam jechać z Anią na turnus do Warszawy. Choroba wylęgnie się albo tuż przed, albo w trakcie, albo może po, ale tydzień wcześniej dziecko zaraża inne... Jest jeszcze opcja obstawiana przez mojego Męża, że to co Ania miała, to właśnie była różyczka. I już jesteśmy po niej. Hmmm... Oglądało ją kilku lekarzy, uparcie twierdzili, że to nic zakaźnego. Z drugiej strony pani doktor z pogotowia sama nam powiedziała, że kiedy zaczęli do niej przychodzić pierwsi nastolatkowie to nie poznała, że to różyczka, mimo iż ma specjalizację zakaźną. Od lat nie było epidemii tej choroby. Teraz chorują nastoletni, nie szczepieni chłopcy, albo nie szczepione maluchy, ale to rzadziej. I bądź tu człowieku mądry...

I co ja mam robić..? No co???

czwartek, 4 kwietnia 2013

"Pies"!

Anula mówi: "pies"! :)) Od dwóch dni wydawało nam się z Mężem, że próbuje powiedzieć to słowo, szepcząc nieśmiało pod noskiem, ale dziś jestem już pewna. Rano oglądałyśmy książeczkę i w pewnej chwili Ania głośno i wyraźnie powiedziała :"pies", przy odpowiednim obrazku. I była bardzo zadowolona, że się udało :)) Niesamowicie idzie do przodu, z każdym dniem. We wtorek wieczorem oglądaliśmy "Pingwiny z Madagaskaru", Anula bawiła się na podłodze i zainteresowała filmem, więc Ją podniosłam i usiadłyśmy, a Ona popatrzyła, popatrzyła i mówi: "Ko ko!" :)) Na ptaszka na pampersie też mówi "koko". Oglądałyśmy dalej, a pingwiny gadały i gestykulowały skrzydłami, na co Ania w pewnej chwili pomachała rączką i powiedziała: "Pa pa". To są cudne chwile! Jestem szczęśliwa :)

Dziś po południu ruszamy na Śląsk. Jutro z samego rana mamy konsultację u pani doktor fizjoterapii, znajomej naszej rehabilitantki. Podobno doskonała specjalistka. Mamy skonsultować Anię i poprosić o podpowiedzi do terapii. Jestem bardzo ciekawa co usłyszymy. Przy okazji wrócę na moment do Katowic, miejsca moich studiów.

A śnieg sypie jakby się wściekł. Nic lepiej. Czeka nas nieciekawa podróż, ale mam nadzieję, że dotrzemy bezpiecznie. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Jak to z małym uszkiem było...

I po kolejnych świętach - najdziwniejszej Wielkanocy jaką przeżyłam. Gdy jakiś czas temu w necie krążyły obrazki Dyngusa 2013 jako bitwy na śnieżki, ogarniał mnie śmiech i niedowierzanie, a tymczasem sprawdziło się co do joty. Trochę strasznie było, mózg się przewracał i stawał okoniem. Na stole święconka i baranek, a w tle biała kurzawa za oknem - nie do ogarnięcia... By chociaż trochę przełamać bożonarodzeniowy nastrój, stół miałam w tym roku bardzo kolorowy i taki "raz na ludowo!". Zawsze to nieco weselej.
Wczoraj nie wybraliśmy się do teściów, bo zasypało wszystko wokół. Auta na parkingach w zaspach, żadnego pługu, białe drogi i cały czas śnieg z nieba. Postanowiliśmy nie ryzykować kilkudziesięciokilometrowej wyprawy z Malutką w takich warunkach. Może byśmy dojechali, ale w jakim czasie i stresie? Nic na siłę.

W święta Anula kolejny raz zaczęła się łapać za uszko, to kontrolowane już dwukrotnie przez doktora z poradni przyszpitalnej. Diagnoza - nic się nie dzieje, to tylko woskowina. Na moje drążenie, że dziwna jakaś i tylko z jednego ucha taka i dziecko ciągnie za to uszko - spojrzenie pełne "przesadza pani" i dobitnym głosem: "Tu się nic nie dzieje, ucho jest zdrowe. Tu jest dużo woskowiny. Gdyby dziecko miało zapalenie ucha to byście państwo nie wytrzymali od jego płaczu". Ostatnia konsultacja była miesiąc temu. W sobotę z uszka wypadły następne dziwne strupki, które pokazywały się co jakiś czas, ale teraz było ich więcej. Postanowiłam delikatnie oczyścić Anulowe uszki patyczkami i o ile z lewym nie było żadnych problemów, o tyle przy prawym Mała zaczęła się krzywić, uciekać z głową i napinać szyję. W uchu były kolejne strupki, a Ania jeszcze kilka razy łapała się za nie i tarła. Postanowiłam nie czekać już na nic, tylko pojechać dzisiaj do emerytowanego ordynatora laryngologii, lekarza z bardzo dobrą opinią. Oczywiście prywatnie, ale o to już mniejsza.
Pan doktor sprawdził prawe uszko, znalazł trochę "woskowiny" i uznał, że jakaś nietypowa. Zajrzał do drugiego ucha - tam w porządku. A w prawym faktycznie jakby coś nie tak. Posprawdzał głębiej i postanowił oczyścić uszko - wyjął wszystko co było i nie było tego mało... Potem obejrzał oczyszczone uszko, dodatkowo jeszcze przez lupkę. I okazało się, że Ania ma stan zapalny w przewodzie ucha! W samym uchu właściwym, czy też środkowym, jest w porządku, natomiast coś się zrobiło na skórze w przewodzie ucha i sączyło mieszając z woskowiną. Mogło boleć, a na pewno swędzieć. Pan doktor mądrze zauważył, że jeśli takie malutkie dziecko często łapie się za ucho, ciągnie je co jakiś czas czy próbuje trzeć, to na pewno coś się w uchu dzieje i nie ma innej opcji. Miałam rację sądząc, że coś jest nie tak i dobrze, że przyszliśmy, bo samo by nie przeszło, ewentualnie wgłąb ucha...
Doktor wpuścił lekarstwo, na następne zapisał recepty, dwa tygodnie jednego leku, następne dwa specjalnej pielęgnacji, po miesiącu powinno być dobrze. Przez trzy miesiące nie moczyć ucha, aż się naskórek w chorym miejscu całkowicie odnowi.
Ania mogła być już zdrowa. Gdyby tamten specjalista od siedmiu boleści uwierzył mi i trochę się przyłożył, dziecko nie cierpiałoby tyle czasu.
I jak ja mam ufać lekarzom? No jak???

Dobra wiadomość na osłodę - udało mi się podjechać do Stowarzyszenia pomagającego niepełnosprawnym dzieciom i porozmawiać z panią prezes. W ramach PEFRON powinno się udać zorganizować dla Małej masaże dwa, a może nawet trzy razy w tygodniu. Mają specjalistę od maluszków! To jest bardzo dobra wiadomość. Rozpoczynamy walkę z przykurczami.

"Newsweek" od poprzedniego numeru publikuje rozmowy z rodzicami niepełnosprawnych dzieci. Podziękowałam autorce. Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja nie mam zgody na ograniczenia mojego dziecka. I dostałam odpowiedź! :))

Upadam, podnoszę się, znów upadam... Ale wiem na pewno, że Ania ma być z nami "normalnie" i "na zewnątrz". Wszystko zobaczy i wszystkiego dotknie, póki nam sił starczy. Wniesiemy ją (lub wwieziemy) na góry i zabierzemy na kajaki.  Pokażemy jej łosie nad Biebrzą, położymy ją na izolowanej macie i będzie wygrzebywać bursztyny w Mikoszewie. Będzie się bawić ze zdrowymi dziećmi, choćbym miała razem z Nią siedzieć w piaskownicy by Ją przytrzymywać. Już w tym roku będzie pełzać po łące i po plaży i mam w nosie czy się ktoś będzie gapił. Założę dresy i będę pełzać razem z Nią. Nie zamkniemy się wyłącznie w sali do ćwiczeń. Oprócz ciężkiej pracy jest jeszcze życie i my będziemy ŻYĆ.