niedziela, 30 czerwca 2013

Urlop w strugach deszczu...

Echhh.... Lało, i lało, i lało... Non stop, z jedną przerwą, ale o tym za chwilę. Lało także w czasie wyjazdu, więc pakowaliśmy bagaże do auta w nieustającej mżawce. A zaczęło w poniedziałek, troszkę za Częstochową. Na Śląsku padało już solidnie, a za Oświęcimiem dopadło nas rzetelne oberwanie chmury. Wynajęty domek okazał się leżeć w wąwozie przy rzeczce, zatem (jak to wąwóz) otoczony był górami, w efekcie praktycznie nie mieliśmy zasięgu w telefonach. Bywał w niektórych miejscach wewnątrz - w rogu pokoju, na blacie stołu, na pufie, przy drzwiach lodówki... Można sobie wyobrazić jak ciekawie było dzwonić z tych miejsc. Raz zadzwoniła Starszaczka i syn po chwili mnie zawołał żebym pogadała dalej, bo jego już szyja boli. Telefonu nie dało się podnieść ze stołu, bo z połączenia nici... :)) Najlepiej było na zewnątrz, ale przy nieustającym deszczu i 11 stopniach na plusie, nie zawsze się dało... Netu nie mieliśmy w ogóle. Nie było żadnych szans złapać go z telefonu Męża w tych warunkach. Ważnego maila z pracy odebrał dopiero gdy pojechaliśmy do galerii handlowej. 
W związku z pogodą nie obejrzeliśmy wielu zaplanowanych miejsc i nie posiedzeliśmy na działce przed domkiem tyle, ile chcieliśmy. W związku z mailem z pracy Męża - wyciągnęli mi go w czwartek w delegację do Czech...

Najjaśniejszymi punktami naszej eskapady były spotkania z Dobrymi Ludźmi i dlatego, mimo wszelkich przeciwności, będę dobrze wspominać miniony wyjazd. 
Pierwsze spotkanie było "wirtualne" - w sklepie w Bielsku odebraliśmy fantastyczne nosidło, podarowane dla Anuli przez kochaną Ciocię Anię, którą życie wywiało na chłodną Północ, ale Jej serce pozostało gorące :) Aneczko, bardzo Ci dziękujemy! Nosidło sprawdza się rewelacyjnie, Maluszka zwiedziła w nim... Browar w Żywcu, hihihi. Siedziała wygodnie, pod kolankami kocyk asekurujący bioderka (zmieścił się!), a Młoda cała w zachwytach, że Tata ją nosi, a Ona wszystko widzi z perspektywy innych ludzi. Próba generalna się powiodła, można ruszać w góry i ostępy, co na pewno w którymś momencie uczynimy.
W środę poznaliśmy kolejną Ciocię Anię, do której już mnie dawno dusza gnała, i słusznie :) Pojawiliśmy się w środku tygodnia i grafiku napiętego do granic wytrzymałości, ale udało Jej się znaleźć dla nas czas na miłe spotkanie, miejmy nadzieję nie ostatnie. Aniu, pozdrawiamy serdecznie!
Czwartek należał do Marty i to można powiedzieć - dosłownie. Siedzieliśmy dziewczynie na głowie tyle czasu, że miałam straszne wyrzuty sumienia, a dzień się potoczył tak po wariacku... Od dawna umówieni, mieliśmy być wszyscy przed południem, a tu w ostatniej chwili TatoMąż zabrany przez kolegów w delegację :( Musiałam pojechać z dziećmi przez górskie serpentyny w górę i w dół, jego samochodem, którym jeżdżę rzadko i którego nie kocham tak jak swój... Mąż miał wrócić przed 14stą, ale się oczywiście przedłużyło :( Kochana Matusia ugościła nas, a mojemu odciętemu od cywilizacji synowi zaproponowała wejście w internet, więc przejrzałam pocztę i ja. I dobrze zrobiłam...W środę zadzwonił kurier, który chciał mi dostarczyć międzynarodową przesyłkę. Twierdził, że nie może poczekać do poniedziałku, w ciągu trzech dni mam ją albo odebrać, albo ją odeślą do nadawcy. Nie zgodził się również zostawić jej u sąsiadki czy gdziekolwiek indziej. Mam odebrać osobiście. Poprosiłam o przekierowanie do miejsca tymczasowego pobytu, a najlepiej do oddziału w Bielsku, z którego odbiorę przesyłkę gdy tylko dostanę informację, że tam dotarła. Pan się zgodził i tak sprawa miała być załatwiona. Ale nie była... Okazało się, że kurier wpisał odmowę odbioru przesyłki, w związku z czym została ona natychmiastowo cofnięta do Niemiec. Dostałam w tej sprawie dwa maile, od firmy kurierskiej i od nadawcy. Pani w firmie kurierskiej bardzo mnie przepraszała, ale nic nie mogła zrobić. A przesyłka jest ważna, nawet bardzo. Gdy Mąż w końcu do nas dotarł (przywieziony przeze mnie z drugiego końca Bielska), napisał do nadawcy mail z wytłumaczeniem sytuacji i czekamy co teraz będzie...
A w sobotę to my gościliśmy Martę z Rodzinką na grillu i trzeba przyznać, że pogoda się ulitowała - nie lało! Chwilami nawet wychodziło słońce. Było świetnie :) Bardzo, bardzo się cieszymy z tego spotkania i znajomości. Nawet mój małomówny Syn dopomina się o kolejne spotkanie, a to w ustach nastolatka nie lada komplement :)) 
W sobotę wieczorem był koncert Stinga... I o tym w oddzielnej odsłonie...

Jeszcze troszkę się działo, m.in. niespodziewanie wylądowaliśmy w Krakowie (i dobrze!), a Mąż również niespodziewanie znalazł dla siebie garnitur, który dziś musieliśmy bezpiecznie przewieźć przez pół Polski samochodem zapakowanym po dach. To wszystko i tak nic w porównaniu z tym, co się objawiło w domu, do którego szczęśliwie dotarliśmy z tego dziwnego, pełnego wrażeń urlopu. W domu objawił się bowiem całkowity brak internetu i kablówki. Nie jest wykluczone, że w powodzi wydarzeń i spamowania poczty przez Onet, przeoczyłam e-faktury, do których nie jestem przyzwyczajona, bo to pierwsze. Zawsze były papierowe. Ale żeby tak od razu odcinać?? Dobrze, że nie mieszkamy w wąwozie i mężowski net z telefonu działa.
Jutro mam co robić. Bardzo mam... 

niedziela, 23 czerwca 2013

Gotowi do drogi

Walizki spakowane, rano jeszcze tylko kosmetyki i łożeczko z pościelą i ruszamy. Najpierw Łódź, zakończenie turnusu, a później prosto na Żywiecczyznę. Zaplanowaliśmy, które miejsca chcielibyśmy obejrzeć, ale najbardziej czekam na miłe spotkania z koleżankami i mam nadzieję, że nic nam nie pokrzyżuje tych planów. A na deser mój ukochany Sting. Mmmmm....! Oboje z Mężem potrzebujemy tych kilku chwil wytchnienia.
Wczoraj kochana Forumowa Cioteczka zrobiła nam piękny prezent - nosidło ze stelażem dla Ani, żeby mogła zobaczyć miejsca, do których nie dojedziemy wózkiem. Bardzo się wzruszyłam... Aneczko, dziękujemy Ci za piękny gest i gorące serce. Jesteś Wielka!

W piątek byli państwo od wózków z "pokazem". Zamiast dwóch typów wózków był jeden, bez zagłówka i bez próbnika kolorów. Niewiele różnił się od naszej spacerówki, miał naszyte na siedzisku taśmy do "przyklejania" pelot. Kiepski pomysł. Podejrzewam, że mogą haczyć niektóre ubrania, na przyład sweterki. Siedzisko dość wąskie, bez możliwości regulacji. Całość masakrycznie ciężka, sam wózek ważył z 18 kilo, a z dzieckiem nie do udźwignięcia. Jednym słowem - kolejny niewypał. Pani dość szybko zorientowała się, że go nie kupię i kilkakrotnie usiłowała przekonać mnie do swoich usług mówiąc, że to nie jest problem, wózek będę mieć jaki chcę, to w każdej chwili można zmienić, jak już zostawię u niej zlecenie. W końcu musiałam wyrazić się jasno, że najpierw wybiorę odpowiedni wózek, a dopiero później będę zostawiać zlecenie, nie odwrotnie... Pani obiecała na początku lipca ściągnąć kolejne dwa wózki, a do tego brakujące elementy, ale nie bardzo w to wierzę. Rety... Nie miałam pojęcia, że takie przeboje będą mnie czekać zanim dobierzemy Maluszce właściwą karocę. Jak to dobrze, że jestem cierpliwsza niż kilka lat temu.

Wczoraj wpadła Starszaczka z przyszłym mężem, pogadaliśmy o ich planach ślubno-mieszkaniowych i widziałam na zdjęciu usg Kijaneczkę!  Bardzo wyraźnie sobie leżała pleckami do "aparatu", widać było tył główki i jedno uszko, rząd paciorków kręgowych i zgiętą w kolanie nóżkę. Niesamowite uczucie! Zaczyna mnie roztkliwiać perspektywa bycia babcią :)

czwartek, 20 czerwca 2013

Mamy sukieneczkę!

Pięęęęękną! Cudną, słodką i uroczą, a do niej włóczkowe bolerko. Maluszka wygląda przecudnie i będzie godnie pełnić obowiązki siostry panny młodej :) Teraz mamusia powinna się dostosować i znaleźć dla siebie coś opowiedniego, nie ma wyjścia.

Rano mili panowie z Łodzi zdjęli Anusi miarę i gipsowe odlewy nóżek do ortezek, a zaległy pokaz wózków ma być jutro. 

Nie dotarli z wózkami

Stało się coś niebywałego. Co prawda czytałam, że przedstawiciele czasami nie docierają na pokazy, ale sądziłam, że dotyczy to osób z innych miast, a nie pani ze sklepu w mojej miejscowości. 
Przedwczoraj po południu umówiłyśmy się telefonicznie na środę o 12.30. Czekałam grzecznie ponad kwadrans i postanowiłam zadzwonić. Telefon milczał. Po kilku próbach wykręciłam drugi numer z wizytówki i dodzwoniłam się do współwłaścicela, który powiedział mi, że były zmiany w godzinie prezentacji, o 15-stej mają dopiero wyjechać z Łodzi. Sądził, że jego koleżanka mnie poinformowała. Otóż nie poinformowała... Pan przeprosił i obiecał, że oddzwoni do mnie gdy tylko skontaktuje się z koleżanką. Miała robić od rana jakieś badania i pewnie jest u lekarzy. Szczerze mówiąc byłam w lekkim szoku - w ciągu jednego dnia zmiana umówionych godzin, bo pani robi sobie badania, a w dodatku nie raczy mnie poinformować... Cóż, postanowiłam poczekać, ponieważ chciałam obejrzeć wózki. Do 16.30 pan nie oddzwonił, uznałam zatem, że czasu było wystarczająco dużo i można o sobie przypomnieć. Nie zadzwonił dotąd do mnie, bo nadal nie może się skontaktować z koleżanką, nie odbiera telefonów. Jednym słowem - kamień w wodę. Bardzo to wszystko dziwne i ciekawe z kim on w takim razie wracał z tej Łodzi... Mąż kazał mi na nich postawić krzyżyk i tak zrobię - nawet jeśli teraz w końcu się zjawią, to przy ewentualnym kupnie wózka nie będziemy pewni, co w razie jakiejkolwiek awarii. Pęknie nam jakaś rurka, a pani zapadnie się pod ziemię...
Nie wiem czy tylko mnie przytrafiają się takie dziwne przypadki??

Za pół godziny wyjeżdżamy do Łodzi na gipsowy odlew ortezek Maluszki. Później Vojta, gdzie nastrój wczoraj jakby lepszy, a jeszcze później pomożemy Tatusiowi kupić buty i pozwiedzamy Galerię - taki mały oddech od codzienności. Może kupimy Myszy sukienkę na ślub siostry..?

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Kilka słów o festiwalu w Opolu

"Miłe złego początki lecz koniec żałosny" - tak zaczyna się jedna z bajek Ignacego Krasickiego. Z festiwalem opolskim było odwrotnie. Jubileuszowy, pięćdziesiąty, rozpoczął się tak, że więdły uszy, a serce kwiliło z rozpaczy. I nie chodzi mi tylko o Joannę Moro, której "występ" chcieliby zapewne zapomnieć wszyscy, z nią samą na czele ("jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz" - to porzekadło w dzisiejszych czasach nie funkcjonuje, niestety... ) Poziom piosenek konkursu premier był tak kiepski, że zęby bolały. Jeśli rzeczywiście te 10 utworów wybrano spośród 250 zgłoszonych, to zastanawia mnie jakie były pozostałe i co można powiedzieć o obecnym poziomie polskiej piosenki... Tragedia... Zwycięzcy Golce jak dla mnie udowodnili, że lata świetności mają zdecydowanie za sobą, a teraz odcinają kupony od dawnych sukcesów. Ich piosenka ani nie powalała, ani nie była niczym nowym, a zaśpiewali ją z werwą dopiero po otrzymaniu nagrody. Z całej premierowej grupy głos zademonstrowała jedynie Olga Bończyk, która ze swoim "niemodym" repertuarem nie osiągnie raczej szerszej popularności, a szkoda.
Dzisiejsze młode piosenkarki głosu nie mają i na estradzie, przy akompaniamencie orkiestry, wydają z siebie mniej lub bardziej desperackie popiskiwania, które nie umywają się do wykonań wokalistek starszej generacji, do chwili obecnej w większości nadal prezentujących głos jak dzwon i perfekcyjnie przygotowanych do występu. Przed Ireną Santor czy Marylą Rodowicz można jedynie chylić czoła i wyczekiwać z utęsknieniem godnych następczyń. Również repertuar pozostawia obecnie wiele do życzenia, nie ma wielkich przebojów na miarę ubiegłych dziesięcioleci, ale kto miałby je zaśpiewać..? Dlatego wczorajszego koncertu, złożonego z dawnych opolskich piosenek, tak przyjemnie się słuchało, w odróżnieniu od pierwszego dnia festiwalu.
Mam jeszcze jedno spostrzeżenie - dla tego rodzaju imprez bardzo ważna jest odpowiednia konferansjerka i także pod tym względem organizatorzy nie przemyśleli sprawy. Nie rozumiem udziału w tej roli Borysa Szyca, nie odpowiadały mi piątkowe jubileuszowe parodie osób zasłużonych dla Opola, a występy pani Moro uważam za kompletnie nieudane. Poczynając od fatalnych kreacji, odsłaniających zapadnięte obojczyki i nadmiernie wychudzone ramiona, a na niezmiennie wyszczerzonym uśmiechu i zbyt szeroko otwartych oczach kończąc. Na fali popularności serialu o Annie German zrobiono odtwórczyni głównej roli wielką krzywdę, angażując ją w projekty, do których nie ma powołania i talentu. Lepiej byłoby pozostawić dobre wrażenie jej aktorstwa, niż bez sprawdzenia jej umiejętności zestawić panią Moro z błyskotliwym i swobodnym Piotrem Polkiem, dla którego nie była dobrym tłem nawet wizualnie, nie mówiąc o dotrzymaniu mu kroku w konferansjerce. Jak na tak okrągły jubileusz, ktoś tych wyborów nie przemyślał, z dużą stratą dla całości imprezy.
I to tyle moich festiwalowych refleksji, potwierdzonych w rodzinnym gronie podczas spotkań w miniony weekend. Nie tylko ja się czepiam. Znaczy - naród oczy i uszy ma, czego organizatorzy nie wzięli pod uwagę...

niedziela, 16 czerwca 2013

Żyjemy, żyjemy, tylko czasu brak...

Docierają do mnie pytania gdzie przepadłyśmy, dlatego spieszę poinformować, że mamy się dobrze, tylko cierpię na chroniczny brak czasu. Łódź zabiera nam go sporo, a do tego cały czas mamy coś dodatkowego, o czym mam nadzieję napisać jutro trochę więcej. Wczoraj cały dzień u rodzinki, dziś też - za chwilę wyjeżdżamy. Ostatnie dni obfitują w miłe spotkania (Aniu pozdrawiam!) i rozmowy, do tego Anula rozkoszna, a w perspektywie kolejne fajne chwile. Jednym słowem - na razie hossa :)

wtorek, 11 czerwca 2013

Wciąż coś nowego

Dopiero półtora tygodnia od powrotu, a dzieje się tyle jakby z miesiąc minął. Sporo nowości. 
U nowej pani logopedy bardzo fajnie, Anula rozświergolona jak skowronek, ale do kolejnej wizyty musimy poczekać aż miesiąc. Nie wolno nam jeździć na żadne terapie finansowane przez NFZ dopóki jesteśmy w dziennym oddziale rehabilitacji, a od dziś jesteśmy. Zaczęłyśmy kolejny "turnus" Vojty w Łodzi. Anula nadzwyczaj spokojna, pani rehabilitantka zdystansowna. No cóż... Zobaczymy co będzie dalej.
Wyjazdy do Łodzi nadeszły w dobrym momencie - muszę odwiedzić oddział NFZ i podstemplować zlecenia na sprzęt i oczywiście ten sprzęt zorganizować. Jestem w kontakcie z łódzkim sklepem, który ma spory wybór wózków rehabilitacyjnych dla maluszków. W tym tygodniu podjadę do nich na przymiarki. Jednocześnie będę zamawiać dla Ani ortezy. W ubiegłym tygodniu nasza rehabilitantka uznała, że jednak będą potrzebne. Zanim zostaną zrobione, może być już koniec wakacji, a wtedy tym bardziej trzeba będzie ich używać, ponieważ przy pionizacji noga Anuli ucieka nawet w nowych butkach :( Musimy temu zapobiec. Wczoraj pani doktor wypisała nam zlecenia na ortezy i wózek, teraz muszę pojeździć z dalszym załatwianiem procedur. Skontaktowałam się z fundacją, która być może pomogłaby nam w zakupie wózka, ponieważ jego koszt najprawdopodobniej o kilka tysięcy przekroczy kwotę refundacji. Jak zabezpieczyć te wszystkie potrzeby??? Czasami się załamuję... 
Bardzo możliwe, że jesienią nie pojedziemy na normalny turnus do Zabajki, tylko będziemy dochodzić na część zabiegów z wynajętej kwatery, bo tak jest dużo taniej. Nie obejmie nas cały pakiet świadczeń, ale trudno... Wybierzemy to, co bezwzględnie konieczne i może uda się wtedy pojechać zimą jeszcze raz. Dziś usłyszałam też o refundowanym pobycie na turnusie w szpitalu w Rzeszowie, muszę sprawdzić program i zasady wyjazdu. Mam jeszcze dwa inne pomysły, które wymagają przemyślenia. I muszę zorientować się w zasadach zbiórek na leczenie. Ania wymaga teraz szczególnie intensywnej stymulacji i nie możemy jej odebrać szans przez brak pieniędzy. Martwię się, ale wierzę, że coś wymyślę.
W piątek byłyśmy na spotkaniu z nowym konikiem i było super! Anula zachwycona, roześmiana i szczęśliwa, jeździła rewelacyjnie. Pani terapeutka stosuje w pracy pas z uchwytami i Mała pięknie się o niego wspierała, przenosząc ciężar ciała na rączki. Niestety, dziś od rana leje jak z cebra i zajęcia się nie odbyły, ale liczymy na pogodę w piątek.  Pokładam w tej terapii wielkie nadzieje i oby się spełniły.
W niedzielę podjechaliśmy na basen i Ania poruszała w wodzie nóżkami tak, jak nie udawało jej się "na powietrzu". To bardzo dobrze, ponieważ ma jednak prawidłowy wzorzec ruchu i może kiedyś on się odblokuje także poza wodą. Musimy chodzić na basen!
Tyle udało nam się zdziałać od zeszłego poniedziałku. Poza tym nawet ugotowałam kilka obiadów :) Nie wiem kiedy, ale jednak. Po turnusie wstąpiła we mnie nowa energia, z czego się bardzo cieszę. Przyda się, bo jeszcze wiele przed nami. Są też smuteczki, niestety... Jeden z synów wciąż nie może się wstawić  w odpowiednie koleiny i burzliwie przechodzi szczenięce lata. No cóż, trzeba przyjąć i to, choć będę reagować w zależności od jego decyzji, co może być przykre dla nas obojga. Bywa ciężko. Obawiam się, że rozum nieprędko mu wróci. Na razie mam wrażenie, że rozmawiamy w innych językach...


sobota, 8 czerwca 2013

Całkiem fajna sobota

Obudziło nas rano przepiękne słońce, więc podjęliśmy spontaniczną decyzję o wyjeździe na spacer do lasu. Niech się Andzia nawdycha świeżego powietrza, a pies wybiega. Zaczęło się uroczo jeszcze przed wyjazdem - wczoraj wieczorem Ania łapała za swoje ubranka do spania i Tata jej powiedział, że to jest piżama, na co mała papużka powtórzyła: "Pszama". Rano, przy przebieraniu, złapała za koszulkę i całkiem wyraźnie, patrząc jednocześnie na ojca, powiedziała: "Piżama". Byliśmy w szoku i cieszyliśmy się jak norki :) W aucie za to bawiła się butelką po wodzie mineralnej i kilkakrotnie powtórzyła: "Bute-k-a". Ma problem z wstawieniem "l" w środek, ale i tak uważam, że powtarza rewelacyjnie. Daj Boże żeby to tak szło. Daj Boże...
W lesie zaskoczył nas jazgot pił i wycinka kilku drzew, co Mąż skomentował: "W domu dzięcioły, a w lesie nie lepiej". Faktycznie, co chwila ktoś wali i wierci, jednym słowem - lato w wieżowcu i miło byłoby uciec od tego hałasu, a tu takie kwiatki... Odbiliśmy w prawo i wkrótce zatopiliśmy się w ciszy i śpiewie ptaków. W pewnej chwili na środku leśnej ścieżki zażółciło się  kilkanaście kurek i przestałam się dziwić czerwcowemu grzybiarzowi. Kawałek dalej Mąż znalazł dwa kolejne grzyby, a gdy już wracaliśmy do samochodu, na wprost mnie, pod wysokim drzewem, stał sobie w promieniach słońca piękny, dorodny koźlarz. Nawet nie sądziłam, że przywieziemy ze spaceru takie łupy i to nic, że komary nas skłuły gdzie tylko się dało. Andzię nie :)
Wracając odstawiliśmy psa do domu i pojechaliśmy na ogroooomne zakupy, które po trochu przetwarzamy na zimne i ciepłe pychoty. Zdzwoniłam się z Córą, była na usg i wszystko jest w porządku, a dzidziuś uciekał przed głowicą aparatu i pływał z prawa na lewo jak kałamarnica :) Wczoraj oglądali z chłopakiem mieszkanie do kupna i decyzja właściwie podjęta, a pod koniec wakacji chcą wziąć ślub. Pojechali też do mojego byłego męża, żeby się w końcu dowiedział, że będzie dziadkiem. Podobno był w większym szoku niż my. Pogadaliśmy trochę wieczorem i mamy podobne odczucia, lęki i niepokoje, ale cóż... Młodzi muszą teraz się sprężyć, przestali już być dziećmi...

czwartek, 6 czerwca 2013

Bilety się znalazły!!

Wielkie ufff... 
"Zaginione" bilety na koncert Stinga stały sobie na półce po moim powrocie do domu, a obok nich z triumfalną miną stał Nieoceniony. Znalazł je pomiędzy książkami kucharskimi. Co mi strzeliło do głowy żeby je tam wetknąć??? Bardzo dobrze je schowałam... Bardzo... Zaczynam wiewiórzeć :( Zakopuję orzeszki, a potem nie wiem gdzie. Echhh...

środa, 5 czerwca 2013

Koń ustrzelony!

Mamy konika! Raczej - prawdopodobnie - chyba mamy. Innymi słowy, chyba udało mi się znaleźć hipoterapię :)) Jeśli się okaże, że to jest to, sama sobie w podzięce dłoń uścisnę, bo zasłużyłam :)
Łatwo nie było, można nawet powiedzieć, że niezbyt prosto. A było to tak:
Jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że gdzieś w okolicy jest hipoterapia, chyba w Klukach. Żadnych bliższych informacji. Ponieważ dziś po ćwiczeniach Anula usnęła, postanowiłam dać Jej dłuższą chwilę wytchnienia i pojechać do domu via Kluki. Widziałam tam kiedyś konie, więc pojechałam na azymut, ale nie bardzo trafiłam. Po długich kluczeniach (w końcu Kluki...) udało mi się znaleźć drogę dojazdową do dziwnego miejsca z zamkniętą bramą, za którą były przemysłowe budynki i jakaś chałupina, a wszystko jak z filmu o PRL-u. Brama się nagle rozsunęła, wjechałam na teren posesji i zauważyłam człowieka z papierosem. Powiedział, że właściciele będą dopiero po południu, ale wtedy nikt już nie pracuje i bramy nie otwiera, a dojechać do ich domu inaczej się nie da - po czym gestem pokazał mi następną bramę, za którą prawdopodobnie stał dom, otoczony drzewami i krzewami, które było widać (domu nie). Na pytanie,j ak w takim razie mam się dostać do tych właścicieli i czy coś wie o koniach, odpowiedział, że jakieś konie są, ale nic więcej nie wie i dał mi numer telefonu do swojej szefowej. Odjechałam stamtąd z dużą ulgą, przy zamykającej się w trakcie wyjeżdżania bramie... Swoją drogą, ciekawe co bym zrobiła gdyby ten facet wyszedł na papierosa w innym momencie...
Wróciłam do miasta, po drodze zahaczając o sklep ortopedyczny, gdzie z katalogu zaproponowano mi taki wózek, że słabo mi się zrobiło na sam widok. Ze świecą szukać gorszej ohydy i nie przekonało mnie, że wygodny. Podjechałam w jeszcze jedno miejsce, gdzie z kolei pani osłabiła mnie informacją, że nie ma możliwości obejrzenia wózka przed kupnem. "To są doskonałe wózki, wszyscy je kupują z katalogu, a przedstawiciel żaden nie jeździ z pokazem". Mam wydać 4,5 tys. w ciemno, nie przymierzając dziecka do wózka. Pani była zdziwiona, bo ona w tym roku już 7 takich wózków sprzedała i nikt nie chciał żadnych przymiarek. Jeszcze bardziej się zdziwiła, że byłam na pokazie sprzętu rehabilitacyjnego i przedstawiciel z drugiego końca Polski oferował przyjazd w razie potrzeby. Ona takich rzeczy nie praktykuje. Wózki są super, sprzedaje je od lat, może jedynie zadzwonić do firmy i zapytać czy się nadają dla 1,5 rocznego dziecka. Na pytanie czy ma jeszcze jakieś inne wózki, innych firm - nie ma. Sprzedaje te, bo te się dobrze sprzedają i nikt nie narzeka.
Hmmm.... Czyli są w mojej okolicy rodzice, którzy kupują swoim niepełnosprawnym dzieciom wózki "na gębę", nie widząc ich wcześniej na oczy. I kupują te jedne, bo wyboru nie mają żadnego. To albo nic. O ile tych kilka sprzedanych wózków to była prawda. Pani z pierwszego sklepu też zrobiła wielkie oczy, że są jakieś modele o nazwach, które podałam, ale sobie pozapisywała i ma sprawdzić. Niech sprawdza. Ja już posprawdzałam, nic mi nowego nie powie, prędzej ja jej. W głowie mi się nie mieści, że ludzie zawodowo zajmujący się handlem sprzętem ortopedycznym są takimi dyletantami. Masakra... Nic u nich nie kupię. Ręce opadają...

Wracając do koni - sprawa mnie gniotła. Po obiadku położyłam Andzię i przeszukałam internet wszerz i wzdłuż, znajdując coś niebywałego - stowarzyszenie założone przez Słowaczkę, utytułowaną specjalistkę od końskich terapii (tak przynajmniej wynikało ze strony internetowej), znajdujące się 5 km od mojego bloku... Zadzwoniłam i nawet się dodzwoniłam mimo problemów z zasięgiem. Od jakiegoś czasu pani z przyczyn zdrowotnych nie prowadzi indywidualnych zajęć, ale planują takie w przyszłości, trzeba śledzić ich stronę. Trochę to była dziwna rozmowa, nie do końca rozumiałam "w cziom dieło" i nie było to spowodowane wyłącznie słowacką polszczyzną mojej rozmówczyni. Czy wokół koni zawsze jest tak tajemniczo...? Na szczęście wpadło mi do głowy zapytać czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc i okazało się, że słyszała dobre opinie o jednej pani z... Kluk! A mąż mi wytłumaczy gdzie ta pani mieszka. Mąż wytłumaczył, że za szkołą w Klukach, zaraz na samym początku wsi, telefonu nie ma niestety, trzeba pojechać.
W związku z powyższym zaraz po przyjeździe z pracy TatoMęża, zostawiłam go na posterunku i ruszyłam do Kluk, w których się znów nieźle nakluczyłam. Stwierdzam, że nazwa miescowości jest wyjątkowo adekwatna do przeżyć z nią związanych.
Na początku wsi nie było żadnej szkoły, tylko rozciągające się po horyzont osiedle domków jednorodzinnych. Objechałam miejscowość w każdym kierunku (na szczęście mała), nie znajdując szkoły nigdzie. Uznałam, że dobrym punktem informacji będzie miejscowy sklep spożywczy i nie zawiodłam się, choć przez moment lekko ścierpłam - w sklepie były dwie młode panie, w tym jedna za ladą i ona to poprosiła kupującą koleżankę: "Ty wytłumacz, bo jak ja kiedyś wytłumaczyłam, to ludzie pojechali w przeciwną stronę." Bomba... Wyposażona w wiedzę przez klientkę sklepu, pojechałam i skręciłam gdzie kazano i tak sobie jechałam i jechałam, aż mi się prawie droga skończyła i coś ewidentnie było nie tak. Wypatrzyłam domek z ludźmi przy bramie, spytałam ich o szkołę i już wkrótce zawracałam, bo jednak trzeba było po drodze skręcić w lewo, co umknęło pani ze sklepu. Ulga, którą odczułam zobaczywszy wreszcie szkołę, równa się uldze ucznia po koniec czerwca... Sama szkoła - ogromna! I niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego znajduje się na końcu wsi, pod lasem? Na zdrowy rozum nikt tam nie trafi. Na zdrowy rozum powinna być w środku wsi, kawałek za ośrodkiem zdrowia. A nie jest.
Dom z "końską" przyczepą przy wjeździe wypatrzyłam od razu, po czym okazało się, że w domu pusto. Z przybudówki wyjrzały ciekawie dwie kozy i niepewny samego siebie pies, więc oddaliłam się do samochodu, bo nie lubię cudzych psów puszczonych luzem... Zastanawiałam się co robić. Przyszło mi na myśl, że zostawię w drzwiach kartkę z numerem telefonu i prośbą o kontakt, zanim jednak wygrzebałam z torebki jakąś kartkę, pies się bardzo uaktywnił i nieprzyjaźnie obszczekał młode brzózki sąsiadujące z posesją. Z niedowierzaniem wypatrzyłam w tych brzózkach faceta w kaloszach, z wiklinowym koszem. Grzybiarz... Początek czerwca... Od kluckich niespodzianek zaczęło mi się troszkę kręcić w głowie... Postanowiłam jednak przytomnie zadziałać, podjechałam i spytałam pana grzecznie, czy wie gdzie mogłabym znaleźć właścicieli posesji. I w tym momencie stał się cud, ponieważ czerwcowy grzybiarz z pustym koszem dał mi dwa numery telefonów wraz z imionami i nazwiskiem! Ufff...
Dalej już poszło jak z płatka - dodzwoniłam się do pani terapeutki, która miała być w domu za godzinę i prowadziła samochód bez zestawu, więc umówiłyśmy się na telefon wieczorem. Jestem już po rozmowie, wszystko poustalane i jeśli pogoda dopisze, melduję się z Anulą w piątek o szesnastej. Mam nadzieję, że od tej pory Kluki zaskoczą mnie już tylko pozytywnie...

niedziela, 2 czerwca 2013

Będę babcią!!!

Dziś byli u nas na obiedzie moja Córa ze swoim chłopakiem i przekazali nam nowinę - spodziewają się dziecka! Czekali z tą informacją na nasz powrót z turnusu. W tej chwili to 9 tydzień, termin porodu wyznaczono na styczeń. Najprawdopodobniej na Dzień Babci będę już babcią! :))) Jeszcze to do mnie nie dociera i dziwnie się czuję, to zupełnie nieprawdopodobne uczucie dowiedzieć się, że własne dziecko będzie miało swoje dziecko. W dodatku dowiedzieć się w sytuacji, kiedy samemu ma się malutką córeczkę. To jest niesamowite...
Najważniejsze, żeby wszystko dobrze szło, a młodzi się dogadywali. Myślę, że dadzą sobie radę. Przyszły tata jest 6 lat starszy od mojej Córki, rozsądny i poukładany. Powinni wybrnąć z ewentualnych zakrętów, wierzę w to mocno.

Dziś jest początek kolejnego rozdziału w moim życiu. Ciekawe je mam, nie można powiedzieć. Na nudę nie narzekam :)