środa, 31 lipca 2013

Wróciliśmy!

Wczoraj, przed północą. Droga powrotna była dość męcząca i dłużyła się bardziej niż przyjazd, ale dotarliśmy bezpiecznie i bez przygód. Dzisiaj od rana szara rzeczywistość, czyli sprzątanie mieszkania (synowie dostrzegają brudną podłogę i wannę, ale kurz na szafkach przecież nie jest prawie wcale widoczny...), rozpakowywanie toreb i kilka prań. Do tego rehabilitacja - trzeba wejść w stary rytm. Koniec laby!

Nie udało nam się dostać na budapesztańskie ćwiczenia :( Wszystkie terminy zajęte, nie tylko w tym tygodniu, ale długo naprzód... Porozmawialiśmy trochę z terapeutką, zobaczyła Anię i jest pewna, że warto spróbować, w jej ocenie ta metoda pomoże Maluszce. Pani zadzwoniła do znajomej terapeutki, która w tej chwili też nie miała wolnych miejsc, ale dała numer telefonu i adres e-mail, mamy się skontaktować i ustalić ewentualne terminy. Jutro napiszę list po polsku, a w najbliższych dniach przetłumaczy nam go na angielski znajomy Męża. Polska mama od terapii Deveny na razie nie odpisała, wysłałam koleinego maila i czekam.

Anula jest uroczą zaczepą! Poszliśmy na baseny termalne i uwodziła kogo tylko się dało :) Młode dziewczyny, starsze panie, sympatyczni panowie - wszyscy Jej. Szczególnie upodobała sobie kelnerów w restauracjach i mało który się oparł, a jeden nawet przez chwilę grał z Nią w łapki :) 
Moje dziecko coraz częściej pokazuje coś i nazywa. To już nie jest samo powtarzanie lecz samodzielne określenie czegoś, co zna i chciałaby się pochwalić, że zna. Najbardziej uroczy jest "no-sek", wypowiedziany słodkim cieniutkim głosikiem, przy czym wskazujący paluszek ląduje na nosku mamy, taty, misia lub samej Ani. Jednak nowo odkrytym przebojem stało się od połowy wyjazdu słowo "citać". Anula jeździła za Tatą - kierowcą, ja obok. W kieszeni "na plecach" siedzenia pasażera miałam kilka podręcznych drobiazgów i dwie książeczki. Ania pokazywała na nie palcem i wołała: "y! y!", ale za któymś razem się zbuntowałam i odpowiedziałam, że poczytam jeśli ładnie powie: "czytać". I powiedziała! Teraz "citać" zaczyna się krótko po wejściu do auta i oczywiście trwało całą powrotną drogę, z przerwami na sen. Gdy tylko próbowałam odłożyć książeczkę, kategoryczno - proszące słówko przywoływało mnie do porządku. Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie!

Nieoceniony miał chęć na racuchy i wyprodukował ich całą górę. I jak mam utrzymać się na drodze chudnięcia, jeśli zastawia na mnie takie pułapki? Echh... A tak dobrze mi szło...


niedziela, 28 lipca 2013

Dobre Anioły czuwają :)

Nic się nie dzieje bez przyczyny i nie ma przypadków :) Boże... Naprawdę czuwa nad nami jakaś Dobra Dusza...
Dziś spędzamy dzień na kwaterze (być może z małym specerem po miasteczku), ponieważ Nieoceniony już od samego rana siedzi na torze i ogląda swoje kochane ściganty. Może mi się uda znaleźć właściwy program w węgierskiej tv i pooglądać chwilkę razem z nim. 
W związku z takim obrotem dnia, poszłam na śniadanie tylko z Anią, a później wyszłyśmy troszkę na kocyk przed pensjonat. Miła pani gospodyni dała nam dodatkowe poduszki i wystawiła dziecięce krzesełko. Jakoś tak wyszło, że zaczęłam z nią rozmawiać o Ani i chociaż każda z nas mówiła w znanych sobie językach, dogadałyśmy się doskonale. Gospodyni spytała czy słyszałam o metodzie Deveny, a gdy okazało się, że nie, zapisała mi wszystko na kartce żebym mogła sobie znaleźć w internecie. Podobno metoda jest bardzo dobra, przynosi świetne rezultaty i jest bardzo popularna na Węgrzech. 
Oczywiście dopadłam internetu gdy tylko Ania zasnęła i już sporo wiem. Jest to metoda uciskowa pracy na powięziach, opracowana przez węgierską terapeutkę Annę Deveny. Najlepsze rezultaty uzyskuje się do 5 miesiąca życia, ale można też oczywiście ćwiczyć później. Znalazłam informacje o polskiej mamie, która leczyła dziecko tą metodą w Niemczech i w Budapeszcie, a potem ściągnęła do Wrocławia terapeutkę z Londynu i co kilka tygodni robią pięciodniowe turnusy, nie wiem tylko czy również w tym roku. Już do niej napisałam maila, czekam na informacje. Znalazłam węgierską stronę Deveny i adres w Budapeszcie, nie ulega wątpliwości, że jutro tam pojedziemy, może uda nam się wcisnąć na konsultację i dowiedzieć czegokolwiek więcej. Na pewno pokazała się nowa furtka i otwiera kolejny rozdział. Jestem bardzo podekscytowana, serce mi szybciej bije. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie..? 

piątek, 26 lipca 2013

Polak - Węgier dwa bratanki

Sama nie wiem czemu, ale lubię ten kraj. Podoba mi się tutejszy klimat, lekko zdystansowany charakter ludzi i specyficzny język, niepodobny do żadnego na świecie. Podobno Węgrzy, by chronić niepowtarzalność swojego języka, utworzyli zespół ekspertów, mających za zadanie niedopuszczenie do przenikania obcobrzmiących słów z Zachodu, zaśmiecających ich dialekt. W ich miejsce tworzą swoje, rdzennie węgierskie wyrazy i bronią się przed zalewem angielszczyzny. Na wielu domach wywieszone są flagi, tak po prostu, bez żadnego święta, a barwy narodowe pojawiają się na reklamach, etykietach, nazwach sklepów - gdzie tylko się da. Podziwiam Węgrów za ich dumę narodową i mądre kultywowanie tradycji. Takie odczucia miałam piętnaście lat temu, gdy byłam tu po raz pierwszy i takie mam również teraz. Przy tym zdecydowana większość Węgrów, nie tylko młodych, bardzo dobrze mówi po angielsku i praktycznie kogo by się nie zaczepiło, odpowie na nasze pytania. Nie mówiąc już o sprzedawcach w sklepach z pamiątkami, taksówkarzach, policjantach czy właścicielach kwater. W naszym pensjonacie właściciel mówi po angielsku, a jego żona po niemiecku, ale i tak bez trudu dogadujemy się z nią mieszaniną tych języków, z niewielką pomocą rąk :) Dziś byliśmy na Wyspie Małgorzaty, gdzie pierwszą anglojęzyczną osobą był parkingowy. Poprzez obsługę restauracyjki, dziewczynę sprzedającą różnokolorowe napoje w budce przy parkowej alejce, inną dziewczynę przy lodówce Algidy, na panu od obsługi fontanny tańczącej w rytm muzyki skończywszy - wszyscy mówili po angielsku, dużo lepiej od nas zresztą. Doszło do tego, że byłam zaskoczona, że dziadek klozetowy (jest ich tu więcej niż babć, ciekawe zjawisko ) uparcie mówi do mnie po węgiersku. I nikt się tu nie boi obcokrajowców, naprawdę. 
Od każdej reguły są jednak wyjątki... Z tego wyjątku pośmiejemy się chyba jeszcze długo. A było to tak, że Mąż chciał kupić trochę brzoskwiń i arbuza, więc zatrzymaliśmy się obok przydrożnego straganu na rogatkach naszego miasteczka. Wysiadł, wybrał kilka brzoskwiń i nektarynek, a przy wadze dorzucił jeszcze dwie. Szybko się wówczas zorientował, że sprzedawczyni nie mówi po angielsku i jest Rosjanką. Próbował pogadać po polsku i też nic z tego, uzyskał tylko przestraszone: "Nie panimaju". Usiłował się dowiedzieć, czy arbuz jest dojrzały i czerwony w środku. Pokazał arbuz i pomidora i spytał, czy taki sam jest, tam w środku? "Nie panimaju..." - u pani oczy jak talary. Z nektarynką coś próbował, z takim samym skutkiem. Wobec tego sam przeszedł na rosyjski i spytał, czy ten arbuz krasiwyj, na co pani go zapewniła z wielką ulgą radością, że "oczień krasiwyj!", a ja myślałam, że się uduszę. Kupił arbuza (nie sprzedawali połówek), a co poszło nie tak, wyjaśniliśmy sobie w aucie. Boki od śmiechu mnie bolą do chwili obecnej :) Dziś małżonek wrócił z toru Formuły 1, na którym przeżywał trening swoich ukochanych wyścigówek, a że działo się to w pełnym słońcu całkiem południowego kraju, wrócił usmażony jak na patelni. Po czym usłyszał ode mnie, że jest "oczień krasiwyj" nie gorzej od arbuza i mieliśmy ubaw po pachy :))

Bardzo dobrze się stało, że tu przyjechaliśmy. Niesamowicie potrzebowałam takiego wyjazdu, a Mąż, jak sądzę, nie mniej. Gdybym we wrześniu ubiegłego roku wiedziała, że z Anią będzie aż tak źle, nie kupilibyśmy z dziećmi tych biletów w prezencie Nieocenionemu. Same w sobie nie były bardzo drogie, ale w połączeniu z ich realizacją, czyli przyjazdem, dają już jakąś kwotę, której zapewne nie zdecydowalibyśmy się wydać. Szczerze mówiąc wtedy jeszcze myślałam, że za miesiąc, dwa wszystko się unormuje. Ania zacznie robić to, czego nie robi, a potem nastąpi przełom i reszta pójdzie jak z płatka, a za rok dogoni inne dzieci. Dopiero w grudniu zrozumiałam, że Anuszka prawdopodobnie nigdy nie będzie taka, jak inne dzieci i żaden przełom nie przywróci Jej zdrowych odruchów i umiejętności. Wszystko trzeba będzie wyszarpać, a droga będzie pod górę, wysypana ostrymi kamieniami. Musiał upłynąć rok, aby to do mnie dotarło i abym pozbyła się  nierealnych marzeń. Nie bez powodu żałoba trwa rok. U mnie była to żałoba po złudzeniach, że lada chwila moje dziecko będzie zdrowe... 
Ostatnio wszystko przeliczam na rehabilitację i głupieję. Powoli dociera do mnie, że powinnam też zacząć przeliczać na zdrowie psychiczne swoje, rodziny i samej Anuli, która poza salami rehabilitacyjnymi, mordęgą ćwiczeń i chorymi dziećmi, powinna chyba widzieć także normalny świat i móc się nim cieszyć. To wszystko jest bardzo trudne. Jak nie zgłupieję od takich rozważań, to będzie cud...

poniedziałek, 22 lipca 2013

Rocznica ślubu

Dziś mijają dwa lata od mojego przepięknego ślubu humanistycznego, który był wymarzoną i cudowną, wzruszającą ceremonią. W dodatku kilka dni wcześniej dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się dzidziusia, zatem tamten dzień był dla nas szczególnie piękny i niezapomniany. Warto czasem odejść od schematów. Życie jest jedno, a dni uciekają jak szalone, stracone chwile nigdy już do nas nie wrócą. Dlatego chcę żyć tak, by u schyłku ziemskiej włóczęgi niczego nie żałować.

niedziela, 21 lipca 2013

Po powrocie, przed wyjazdem

Lubię lato! Rozlewające się wokół ciepło, parne wieczory z koncertem cykad, złote słońce i lekkie ubrania. Do tego świeże czereśnie, maliny, jagody i wiśnie, słodkie arbuzy, zielona fasolka i pachnące, polskie kalafiory. I kwiaty! Zastępy różnokolorowych roślin poprawiających mi humor zawsze i wszędzie. Lato jest cudne :)

Wróciliśmy w piątek, z krótkim postojem u stęsknionych Dziadków, a przed powrotem udało nam się pojechać na Starówkę. Zaparkowałam blisko Ronda de Gaulle'a, zatem wycieczka zaczęła się na początku Nowego Światu pysznymi pączkami od Bliklego. Uliczka urocza, pełna letnich kawiarnianych stoliczków i... nieustająco przejeżdżajacych autobusów komunikacji miejskiej, dymiących spalinami prosto w sałatki, kawy, desery i twarze konsumujących te specjały ludzi. Makabra... Jestem dzieckiem miasta, ale nawet dla mnie smród tych autobusowych wyziewów był nie do wytrzymania. Pragnęłam jak najszybciej dojść do nieco szerszego Krakowskiego Przedmieścia, a najchętniej od razu teleportować się na Plac Zamkowy. Niczego bym w tych knajpkach nie przełknęła, w dodatku przy nieustającym pochodzie tłumów, sunących w jedną i drugą stronę dziesięć centymetrów od brzegów stolików...
Dalej było już tylko lepiej i choć po powrocie do auta mocno czułam przebyte siedem kilometrów, nie żałowałam ani chwili.

Turnus minął szybko jak z bicza strzelił, teraz czekamy na efekty. W nagrodę za dzielność Anula dostała od Ciotek interaktywny mikrofon i zabawy ma z nim co niemiara.

Wczoraj poznaliśmy przyszłych teściów mojej Starszaczki, spędzając miłe popołudnie na ich działce rekreacyjnej, a dziś obejrzeliśmy mieszkanko Młodych, identyczne jak moje z czasów, gdy Córa miała przyjść na świat. I niech to będą jedyne podobieństwa naszych losów... Howk!
Podyskutowaliśmy nad rozwiązaniami meblowymi i przygotowaniami do ślubu, a dalszy ciąg nastąpi po naszym powrocie z wyjazdu marzeń Męża, czyli w sierpniu. 
Przy okazji - On jest naprawdę Nieoceniony. Co zrobił gdy byliśmy w Warszawie..? Odmalował przedpokój :) Z pomocą drugiego z Synów. Jak to dobrze mieć wreszcie Męża z prawdziwego zdarzenia. I umieć to zauważyć.

środa, 17 lipca 2013

Ćwiczymy w stolicy

Poniedziałek nas troszkę wykończył - pobudka przed 6 rano, podróż, zajęcia, a w międzyczasie zakwaterowanie w hotelu, rozpakowanie toreb i rozłożenie łóżeczka, co wcale nie okazało się tak proste jak  w wykonaniu mojego Męża... Wszystkiemu dzielnie dałam radę, gdzieniegdzie z pomocą Miśka, ale po terapii nadawaliśmy się jedynie na małe spożywcze zakupy i odpoczynek. Maluszka ćwiczyła roztrajkotana, rozsiewając wokół swój urok osobisty :) Jedna z cioć terapeutek jest nam znana, druga dla nas nowa, ale równie sympatyczna. 
O tym jak dobry wybrałam hotel, przekonałam się dzisiaj naocznie. Ponieważ Misiek został na zajęciach, mogłam wybrać się niedaleko siedziby instytutu na poszukiwania hotelu, w którym podobno często mieszkają rodzice turnusowych dzieci. Znałam nazwę, więc trafiłam bez trudu, a w środku... Coś okropnego. Zapyziały hotel robotniczy, który lata świetności (o ile kiedykolwiek była) datował na wczesnego Gierka. Przy recepcji dumna tabliczka o dostosowaniu obiektu do potrzeb osób niepełnosprawnych, natomiast do windy idzie się po dziesięciu schodkach... Winda zatrzymuje się na półpiętrach, do korytarza trzeba zejść kolejnych pięć schodków. Pani pokazała mi pokój, w którym prysznic był w pokoju, dosłownie. Łóżko, a obok niego kabina prysznicowa z rozsuwanymi drzwiami, wejście wprost z pokoju. Coś na kształt szafy, tylko zamiast półek - brodzik. Masakra. Ceny o 40% wyższe niż tu gdzie jesteśmy. Nie muszę dodawać, że prysznic mam w normalnej łazience, z parkingu do recepcji prowadzą drzwi bez jednego stopnia i nawet bez progu, a winda dojeżdża tam gdzie powinna, czyli wysiada się z niej na korytarzu wiodącym do pokoju. O czystości, stanie ścian, wykładzin i ogólnym wrażeniu ładu i porządku nie wspomnę. Nie ulega wątpliwości, że jeśli wrócimy, to tylko tu. Natomiast tamtego miejsca nie polecam nikomu, o czym poinformowałam terapeutki, niech też nie polecają.

Wczoraj miało być ładnie, a zaciągnęło chmurami, w związku z czym uradziliśmy, że "zwiedzimy" Złote Tarasy. Ładnie, owszem, a najciekawszy oczywiście szklany dach. Poza tym galeria jakich wiele i oczy mi z orbit nie wyszły, może jedynie na widok bułeczek-jagodzianek po 5 złotych sztuka. I krakowskich precli, kupowanych trzy tygodnie temu u stóp Wawelu za 1,5 zł, a tu wycenionych na 2,8 zł. Mimo to kupiłam, ponieważ Maluszka uwielbia krakowskie precle, a czego się nie robi dla dziecka. Obgryzała go pieczołowicie, a my usiłowaliśmy trafić coś dla Miśka. Zakończyło się zakupem jednej koszulki, bo nic innego mu się nie podobało, ale może powiedzieć, że był, widział i colę wypił. Znajomi niech zazdroszczą ;)
Wieczór i noc były ciężkie - Anula wystymulowana przez dwa dni, nie mogła zasnąć, a później dwa razy budziła się z krzykiem. Dziś też kiepsko ze spaniem, zobaczymy co noc przyniesie. Popołudnie dotlenione, ponieważ spędzone w całości w Łazienkach, może nie będzie źle.
Wiewiórki nakarmione :) 

Jest nam nieustająco trochę smutno i nostalgicznie... Dzielimy turnus z dziewczyną o miesiąc starszą od moich synów. Wysportowana i pełna radości życia, straciła wszystko w jeden dzień - dwa i pół roku temu kierowca samochodu potrącił ją na przejściu dla pieszych. Rozległy uraz mózgu. Rodzice (przyjechali obydwoje) mówią, że obecnie jest bardzo duża poprawa, ale dziewczyna nie siedzi, nie mówi, nie utrzymuje niczego w rękach, ma trudności z połykaniem, prawie nie ma mimiki twarzy. Co można powiedzieć..? Co można pomyśleć..? W obliczu takiej tragedii prawie wszystko wydaje się mniejszym dramatem. Trzymam kciuki za tych dzielnych rodzicówi i ich Córkę, której ciało jest przykute do wózka, a umysł wszystko słyszy i rozumie. Trzymam kciuki żeby walczyli i mieli siłę, żeby nie zwątpili, że jeszcze wiele może się udać.

niedziela, 14 lipca 2013

Znowu w drogę

Jutro zrywamy się rano i jedziemy do Warszawy na kolejny turnus u dr Swietłany Masgutowej. Wierzę, że będzie to kolejny krok do sprawności naszego Maluszka. Anula jest cudowna :) Tak słodka i rozbrajająca, że brak słów. Za to Ona mówi tych słów coraz więcej - z ostatniej chwili: proszę i dziękuję! Jeszcze Jej się myli ich znaczenie i odbierając coś ode mnie mówi: "proszę", bo ja to przed chwilą powiedziałam, ale to nic, na pewno wkrótce zrozumie :) Powtarza po prostu jak papużka, za to jak powtarza! Pani od koników była dziś w szoku, ponieważ Ania powtórzyła za nią, że pies szczeka. "Szczeka" to nie jest łatwy wyraz, zwłaszcza dla dziecka, które ma półtora roku, a powinno mieć jeszcze mniej. Z każdego słowka cieszymy się jak wariaci :) Czy ktoś wie na przykład, co to jest "pik-pak"? Nikt nie zgadnie. "Pikpak" to pępek :))) Ania zawsze wymawia to słówko tak samo i precyzyjnie wskazuje paluszkiem, gdzie ów pikpak się znajduje. Naprawdę można się rozpłynąć... Bardzo dużo kojarzy, na przechodzące osoby mówi "pan" i "pani", a ostatnio powiedziała "pani idzie". Piątkowe koniki odbyły się w mżącym co chwilę deszczu (miłość do koni zwyciężyła), ale zanim tak się stało, podejmowałyśmy z terapeutką dezyzję w moim samochodzie, wróżąc z nieba co będzie dalej. Siedząca z tyłu Ania w końcu wtrąciła się do rozmowy, wołając: "ciocia", "ciocia"! Dobrze wie jak zwrócić na siebie uwagę :) Takich przykładów mamy mnóstwo i co chwilę pojawiają się nowe. Najbardziej mnie jednak rozbraja gdy Anula z poważną miną mówi: "Nio tak!" Serducho tonie w słodyczy.
Dziś Maluszka tak szeroko się śmiała, że zauważyłam nowy ząbek. Nie wiadomo kiedy wyrosła nam lewa dolna czwórka. Muszę zapuścić żurawia czy także górna dogoniła prawą stronę. Niestety, nadal brak prawej dolnej dwójki, która nie chcę dołączyć do pozostałych, od dawna wyklutych siekaczy. Coraz bardziej prawdopodobne staje się przypuszczenie, że nie ma zawiązka ząbka, ale pani doktor kazała czekać do końca roku na konsultację z dentystą. Dobrze, poczekamy. Poza tą dwójeczką mamy sporo do ogarnięcia...

Starszaczka musiała przenieść się z leżeniem do przyszłych teściów. Odebrałam ją w piątek ze szpitala i znów zaczęła mocno kasłać. Wywnioskowałyśmy, że nasiliła jej się alergia na naszego psa i nie dadzą rady koegzystować tu bez szwanku dla Córki. Nie mamy gdzie oddać psicy, nawet gdybyśmy podjęli taką decyzję :( Córa za to chętnie przeniosła się do narzeczonego, bo tu mieliby kontakt trochę ograniczony, a tam mogą być ze sobą w każdą wolną od pracy zięcia chwilę. Jestem bardzo wdzieczna jego Mamie za troskę i opiekę nad moją Córką i wiem, że zadba o Nią jak o własną. Tym bardziej, że nie pracuje, a o bliskich dba chętnie i z radością. Dobrze trafiło to moje dziecko. Mam nadzieję, że będzie Jej się dobrze układać w tym związku.
Udało mi się kupić suknię i dodatki, mogę odetchnąć z ulgą. Teraz wyszukuję dekoracji na samochód Młodej Pary (tablice rejestracyjne już kupiłam!) i zastanawiam się jak usadzić gości przy stole. Nie będzie to proste, ale jakiś pomysł do obgadania muszę wymyślić. Kilka innych weselnych spraw też jeszcze na mojej głowie i ogarnę je na pewno, bo czego jak czego, ale zmysłu organizacyjnego mi nigdy nie brakowało. Będzie dobrze.

A teraz szybko spać! Jutro przed nami intensywny dzień. Dobrze, że jedzie z nami "Mis-jek", czyli jeden z moich synów, będzie raźniej :)

czwartek, 11 lipca 2013

Urodziny

"Dzisiaj są moje urodziny"... i z cytowania Stachury to tyle, na szczęście :) Kolejny roczek w plecki, cóż... Do osiemnastki pragnie się, by kartki w kalendarzu spadały jak najszybciej, do dwudziestki piątki jest spoko, do trzydziestki piątki może być, z lekką nutką patrzenia wstecz. Przed czterdziestką lekka nutka się nasila i zaczyna pobrzmiewać coraz częściej, i chciałoby się spowolinić troszkę czas, który akurat zaczął galopować jak głupi. Przecież dopiero przed chwilą zobaczyłam dwie kreski na teście, przecież to było "wczoraj"! Niemożliwe, że dwa lata temu... Całkiem niedawno działo się to i owo - w 2005, dopiero co przecież. Osiem lat??? Niemożliwe... I tak co roku szybciej. Ciekawe, kiedy wystopuje. Może gdy przyzwyczaję się, że jestem już w jesieni życia. Na razie nie jestem. Na razie określiłabym siebie jako późne lato, drugą połowę wakacji. Soczysty sierpień :) Ciepły, słodki i pachnący :)))

W urodzinowych prezentach dostałam najnowszą książkę Grocholi, mojej ukochanej. Strasznie się cieszę :) Uwielbiam ją czytać. Mam też mój ulubiony kremik pod oczy. Dostałam Gwizdek Pani Domu z instrukcją, m.in. trzy krótkie gwizdy oznaczają "Wynieś śmieci!" Najlepszy numer wycięłam z szampanem - wstawiłam go rano do zamrażalnika... Tuż przed imprezą sięgam do lodówki, a tam sterta szkła i szampańskiej białej piany... I co zrobił mój Nieoceniony...? Szybko się zawinął, pojechał i kupił taki sam, żeby mi nie było przykro. I On się czasami głupio pyta, za co go kocham...

Pięknym prezentem była dla mnie wiadomość, że z Córą nie jest tak źle. Ma się oszczędzać, dużo leżeć i kontrolować swój stan, ale jutro idzie do domu. I bardzo dobrze :) Niech się już nic nie komplikuje.

P.S. Zrobiłam sobie sama mały prezent, pobuszowałam dziś troszkę po sklepach. Ze świetnym efektem - mam buty i dodatki do sukni na ślub Córy i mogę odetchnąć z ulgą. Byłam też u zupełnie nowej fryzjerki i najprawdopodobniej u niej zostanę. Schudłam dwa kilo :) I choć dwie osoby wyprowadziły mnie dziś z równowagi, w całokształcie urodziny uważam za udane :)

środa, 10 lipca 2013

Znowu lęk :(

I zmartwienie. Czy w moim życiu nie może być chwili spokoju??? Ile można mieć siły, ile można wytrzymywać? Strachu, stresu, zaciskania zębów...
Moja starsza Córka jest w szpitalu z zagrożeniem poronieniem. Miałam nadzieję, że nie będzie musiała przechodzić przez to co ja, ale niestety. Jutro usg i dowiemy się więcej, ale mój lęk pozostanie do 32 tygodnia. I obym mogła się do tego czasu bać...

sobota, 6 lipca 2013

Mamy wózek!!!

Nareszcie! I to nawet szybciej niż się spodziewaliśmy, ponieważ sklep zamówił wózek do pokazów i oddali go nam, zamówią sobie następny. Cieszymy się, bo Ania już bardzo się zsuwa ze zwykłego i zależało nam na jak najszybszej zmianie na taki, który będzie dostosowany do Jej potrzeb. Żeby nie było tak słodko (przecież nie może być... buu... ), nie ma pełnego wyposażenia - brakuje barierki i torby pod wózek, a dziś rano, przy dopasowywaniu pelot, okazało się, że nie ma dwóch potrzebnych nakrętek. Producent śruby wsunął, ale o nakrętkach do nich już zapomniał. Zadzwoniłam do sklepu, mają załatwić dosłanie razem z brakującycmi akcesoriami. Szczególnie zależy mi na barierce, ale gdzie i jak będzie ona montowana, to na razie, patrząc na wózek, nie widzę... Hmmm... Mamy prototyp, jeden z pierwszych w Polsce - udoskonaloną wersję poprzednika i może nie wszystko będzie całkiem w porządku. Na bazie obecnych błędów będą udoskonalać dalej, a my musimy mieć wózek już, teraz... Na pewno do poprawki jest podnóżek, który został kiepsko pomyślany i nieprzemyślany rozmiarowo - tak małe dziecko jak Ania nie dosięga do najwyższej przewidzianej pozycji i nogi wiszą w powietrzu. Sama konstrukcja podnóżka też pozostawia trochę do życzenia. Na szczęście mam Męża inżyniera i już kombinuje jak rozwiązać ten problem do czasu podrośnięcia Maluszki.
Wierzę, że rozwiąże :)
Kolejna dobra wiadomość to stan Aninych bioderek - jest lepiej! Panewka się ustawia, nie ma podwichnięcia. Natomiast są niestety nieprawidłowości, bo obie panewki nie centrują, przy czym nadal lewa bardziej, ale nie jest to już stan dramatyczny. Możemy pionizować! :)) Utrzymuje się za to wzmożenie napięcia w prawej nóżce (ogólnie prawa strona ciała jest bardziej napięta) i doktor proponuje botoks za pół roku. Wcześniej oczywiście wizyta i zobaczymy, może nam się uda do tego czasu to rozćwiczyć i zniwelować. Na tendencję do koślawienia lewej stópki doktor na razie proponuje ortezy, a "niedługo jej tu wstawimy jedną małą śrubkę i będzie problem z głowy". Brrr.... Przeraził mnie i od razu to zauważył. Operować taką maleńką nóżeńkę i pchać tam śrubę... Jezusie... Niestety, tak to jest, że za nieprawidłowym biodrem leci stopa, a za źle ustawioną stopą biodro, po drodze kolano, a wyżej tułów i jeśli nie uda się inaczej, trzeba sztucznie ustabilizować prawidłową pozycję nóżki i zapobiec dalszym komplikacjom układu ruchu. Może się jeszcze uda bez śrubki... Oby, oby!

Łyżką dziegciu we wczorajszym miłym dniu było poszukiwanie przeze mnie sukienki na wesele. Stwierdziłam, że obecnie głównym powodem mojego kiepskiego nastroju nie jest już stan Ani, z którym się oswoiłam i który się poprawia, ale to jak wyglądam i nadszedł czas na radykalne posunięcia. Nie mogę tak wyglądać i kropka. Do wesela Córy zostało niedużo, ale grunt to dobra motywacja. Bezwzględnie muszę schunąć. I schudnę.

czwartek, 4 lipca 2013

Odzyskałam internet

Ufff... Mój błąd, rzeczywiście przeoczyłam e-faktury. Po raz pierwszy mi coś odcięli, głupie uczucie... Na szczęście wszystko już opłacone i zaksięgowane, zatem cywilizacja wróciła do naszego domu i mogę korzystać z jej dobrodziejstw. 

Odplątała się też sprawa przesyłki - wczoraj dotarła bez przeszkód. A jest w niej nie byle co - bilet na wyścig Formuły 1 na Węgrzech :) Czekaliśmy na niego od jesieni. Bilet jest prezentem ode mnie i moich dzieci na 50 urodziny mojego Męża, który jest wielkim fanem wyścigów i nie przeszło mu nawet gdy odpadł z nich Kubica. Voucher potwierdzający zakup dostaliśmy przed urodzinami i mogliśmy wręczyć go jubilatowi w dniu urodzin. Miał łzy w oczach... Zupełnie się nie spodziewał. Za to jaki jest, za Jego miłość do nas i dobre serce, należał mu się piękny prezent i udało nam się taki mu sprawić. Nie może tylko dbać o nas i pracować, musi mieć jak naładować akumulatory i być szczęśliwy, choć na chwilę zapomnieć o problemach.   I właśnie z tak ważną przesyłką rozminęliśmy się w ubiegłym tygodniu. Teraz bilet jest już bezpieczny, tym bardziej, że schował go sobie Mąż, więc jest szansa, że go nie zapodzieje jak ja bilety na Stinga...

Sting. Mmmmm.... Jak on to robi??? Zawarł jakiś nieczysty pakt czy jest wybrańcem losu? Mimo upływu lat ani się nie starzeje, ani nie traci głosu i werwy na scenie. Jest po prostu WSPANIAŁY! A ja niezmiennie zauroczona :)
Przeżywanie koncertu usiłowała mi zepsuć siedmioosobowa grupka dziwnych ludzi, którzy siedzieli za nami. Gadali cały czas! Nie reagowali na zwracanie uwagi, zachowywali się jakby byli u siebie w domu i oglądali dvd, a nie jedną z największych gwiazd muzycznych na żywo. To jest dla mnie nie do pojęcia. Po kiego grzyba kupować bilety na koncert, którego nie chce się słuchać? A do tego nie daje innym. Jeden z facetów wstawał, wychodził na papierosa, potem z kolegą poszli po kiełbaski, no koszmar! I przekrzykiwali nagłośnienie, bo musieli wymieniać uwagi. Masakra. W efekcie poszłam na samą górę trybun, gdzie ludzie tańczyli i śpiewali i dopiero tam mogłam się wreszcie poczuć tak, jak na dotychczasowych koncertach. Ściągnęłam tam Męża i było super. Natomiast gdy wychodziliśmy, w ścisku jak pingwiny na Antarktydzie (jak to zwykle po koncercie), przed nami szło trzech trzydziestolatków, którzy komentowali występ mniej więcej tak, że nie spodziewali się takiego rockowego brzmienia, myśleli, że będzie "pitu pitu", a tu facet   niespodziewanie dawał czadu. Wniosek - też nie wiedzieli na kogo przyszli... Ręce opadają... 

Starszaczka zjechała do domu! Pomagam w przygotowaniach do ślubu i cieszę się ostatnimi chwilami ze starszą Córą u boku. Zmieniła się, wydoroślała i "wykobieciała", ciąża zmienia jej sposób postrzegania wielu spraw i wydarzeń. Lepiej się rozumiemy. Nie mam już zbuntowanej nastolatki, tylko przyszłą mamę. Ciekawe uczucie...