piątek, 15 marca 2013

Dzięcioły się mnożą, echhh..

Pierwszy, zza ściany, jeszcze na dobre nie skończył, bo nadal czasem postukuje, a zaczął następny. Jakaś plaga remontów dookoła :( Tym razem rozkuwają ściany u sąsiadów piętro niżej po skosie. Oczywiście wielka płyta pięknie to przenosi i okoliczne mieszkania drżą w posadach.
Zdziwiłam się tym remontem. Mieszkanie ma swoją smutną historię, dość dla mnie bliską. Jakieś 12-14 lat temu, gdy mieszkaliśmy tu jeszcze krótko, sąsiad po śmierci żony postanowił wyprowadzić się do innej miejscowości. Jednocześnie wiedzieliśmy, że mieszkania szukają znajomi mojego byłego męża. W pewnym sensie ojciec tej rodziny był także moim znajomym, pomagałam mu kiedyś w leczeniu. Mieli dwie córki, jedną w wieku mojej, drugą trzy lata starszą. Skojarzyliśmy zainteresowanych i wkrótce znajomi stali się naszymi sąsiadami. Czas mijał, dzieci rosły, odwiedzaliśmy się od czasu do czasu, a najczęściej ucinaliśmy pogawędki na parkingu pod blokiem. W 2007 r. dowiedzieliśmy się, że R. ma raka płuc. W lutym była diagnoza, latem przerzuty do mózgu, zmarł pod koniec roku, przed świętami. Miał 39 lat... Wszyscy bardzo to przeżyliśmy...
Jakiś czas później okazało się, że w mieszkaniu są tylko córki, starsza była już pełnoletnia, młodsza prawie. Zmarły, poza mieszkaniem kupionym na żonę, miał służbową kawalerkę, którą kopalnia chciała zabrać po jego śmierci. Warunkiem jej zatrzymania było zamieszkanie tam na stałe przez wdowę, co też zrobiła. Dwa lata po śmierci męża wypiękniała tak, że jej nie poznałam i sądzę, że w jej życiu następowały osobiste zmiany. Miała niecałe 38 lat gdy została wdową, trudno oczekiwać by na resztę życia włożyła żałobne szaty, ale dziewczynki miałyby na pewno problem z zaakceptowaniem w domu nowego mężczyzny u jej boku. Dlatego zdecydowała się przepisać mieszkanie na córki, a sama wyprowadziła na drugi koniec miasta, do kawalerki po mężu.
Wkrótce z dziewczynami zamieszkał chłopak jednej z nich, a zaraz potem chłopak drugiej i tak sobie żyli od jakiegoś czasu, solidarnie wyprowadzając na zmianę wspólnego pieska. Czasem była jakaś impreza i młodzi ludzie palili na balkonie, ale ogólnie zachowywali się bardzo sensownie i dawali sobie świetnie radę. Matki dziewczyn nie widziałam tu przynajmniej od dwóch lat. I teraz nagle ten remont. Z zewnątrz puste okna i gołe ściany, mieszkanie wygląda na opustoszałe. Być może dziewczyny uznały, że dosyć tej wspólnotowej  komuny i czas zamieszkać oddzielnie. Niebawem się wszystko wyjaśni. Na razie jednak mam ponownie jazgot wiertarek i młotów od ósmej rano i żeby nie dostać nerwicy, staram się dostrzegać w tej sytuacji jakieś plusy. Oto co mi wyszło:
- Dobrze, że to się dzieje teraz, kiedy Anula jest trochę większa, a nie rok temu, gdy była trzykilowym wcześniakiem po strasznych przejściach, wrażliwym na wszystko.
- Pode mną i nade mną są starsze małżeństwa, remontowali się lata temu "na tip-top", więc jest szansa, że oni za chwilę nie zaczną wiercić.
- Ania się oswoiła z tym strasznym dźwiękiem. Robi co prawda czasem wielkie oczy, ale ja od razu żartuję i mówię ze śmiechem:"Wrrr!!! Wrrrr!" i Mała zaczyna uważać to za zabawę. Ostatnio usnęła w trakcie rozkuwania ścian, choć blok się prawie walił. Dzieci są niesamowite.

I to tyle. Aby do wiosny! Wezmę wózek i ucieknę na dwór na kilka godzin, ochronię nasze uszy i mózgi. Na razie jednak za oknem wirują płaty śniegu. Brrr...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.