wtorek, 31 grudnia 2013

Wchodzimy w nowy rok

Tradycyjnie jest to czas podsumowań, zliczamy w wewnętrznych tabelkach to, co się udało i to, co nie wyszło. Mamy nadzieje na przyszłość. I ze mną nie jest inaczej.

To był wyjątkowy rok - moja starsza Córka wyszła za mąż i urodziła dzidziusia. Zostałam babcią, a mojej rodzinie przybyło dwóch nowych członków, najpierw Zięć, a teraz mała Hanusia. Nie spodziewałam się takiej zmiany, ale okazuje się, że wszystko się dobrze układa. Córka ma dobrego męża, przenieśli się "na swoje", do malutkiego mieszkanka, ale ich własnego. Córa mi szybko wydoroślała, z dnia na dzień weszła w obowiązki żony i radzi sobie dobrze, a teraz na pewno będzie dobrą matką. Udało się dotrzymać ciążę do terminu, a nawet troszkę po nim, Maleńka jest zdrowiuteńka i wszystko się pieknie układa. My się z Córką odnalazłyśmy na nowo, już jako dwie dorosłe kobiety, żony i teraz matki, bardzo ciekawe doświadczenie i nowa relacja, z którą obu nam jest bardzo dobrze, lepiej niż poprzednio. Niech to się dalej tak układa, nic więcej nie trzeba :)
Chłopcy w przyszłym roku będą pełnoletni. Nasze relacje też będą się zmieniać. Mam troje dorosłych dzieci :)
Zmieniło mi się także zawodowo, od dawna nie miałam tak intensywnego "urlopu" od pracy. Mam sporo przemyśleń, trochę marzeń i planów, ciekawa jestem co uda się w przyszłości zrealizować. W tej chwili moje życie kręci się wokół Ani. Zobaczymy jak będzie z pracą...
Ania... Moja malutka kochana Aneczka :) Wspaniała, dzielna dziewczynka! Zrobiła w tym roku ogromne postępy i milowe kroki w rozwoju. Przede wszystkim - mówi!! I to jak! Całe sekwencje wierszyków z pamięci, coraz bardziej rozbudowane zdania, pytania, skojarzenia, odpowiedzi. Jest niezwykle bystra i inteligentna. To jest wspaniała wiadomość, przecież do niedawna nie wiedzieliśmy czy w ogóle będzie mówić, a tu taka cudowna niespodzianka! :) Ruchowo jest niestety mniej różowo, liczyłam że w tym roku Anulka samodzielnie usiądzie, ale przecież nie wszystko stracone. Pod koniec ubiegłego roku płakałam, że się nie obraca, a wkrótce zaczęła to robić. Może z siadaniem będzie podobnie, tym bardziej, że od kilku dni coraz pewniej siedzi posadzona :))) Umie się dźwignąć gdy za bardzo się pochyli, zaczyna w siadzie skręcać tułów i sięgać coś, co leży z boku. Jest coraz lepiej. Anula coraz sprawniej i szybciej pełza, zaczęła się odpychać kolanami, pomaga sobie nimi w pełzaniu. Umie zakręcić i wrócić, nawet na śliskich płytkach w przedpokoju. Przenosi ciężar ciała na nóżki gdy się ją stawia trzymając pod pachy. A jeszcze pod koniec ubiegłego roku Anula gięła się jak trzcina na wszystkie strony, nóżki zwisały jak u szmacianej lalki i było bardzo, bardzo kiepsko. Nadal jest źle, ale lepiej niż było i to jest najważniejsze. Dopóki Mała robi postępy, jest nadzieja, że wszystko nam się uda! :)
Mąż...Jest, trwa i daje radę, choć smutek położył się na nim cieniem. Widać, jak bardzo przeżywa to co się dzieje. Bardzo Go kocham i martwie się o Niego, ale wierzę, że Nowy Rok będzie lepszy niż mijający.
Ja się też trzymam i nie dam się biedzie, chociaż kręgosłup mocno mi dał (i daje) do wiwatu. Znajdę na niego sposób :) Mam kilka noworocznych postanowień i postaram się by nie pozostały jedynie postanowieniami. 

To był intensywny, wyczerpujący rok, ale będę go dobrze wspominać. Oby kolejny był tylko lepszy!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Mam Wnuczkę!!!

Dziś o 13.10 przyszła na świat moja malutka Wnuczka Hania. Waży 3700g,mierzy 58 cm. W Nowy Rok wchodzimy z nowym członkiem rodziny i nowym etapem w życiu :)

Jestem babcią! Kurczę, jak to brzmi! :)))

piątek, 27 grudnia 2013

Choróbsko

No cóż... I tak bywa... Dopadło mnie w nocy przed Wigilią do tego stopnia, że w dzień Wigilii ledwo chodziłam i zużyłam cały wagonik husteczek do nosa. Musiałam odwołać wizytę starszej Córki z mężem, zamiast do nas poszli do mojego byłego męża i jego mamy. Przetrwałam wieczerzę, ale później padałam jak kawka na półtora dnia. Antybiotyk ociągał się z działaniem, wymęczyło mnie dokumentnie :( Ania z Tatą pojechali w pierwszy dzień Świąt do Dziadków, a ja zostałam w łóżku, na zmianę śpiąc i próbując obejrzeć coś w telewizji i tak mi się trafiło, że włączyłam od połowy "Tajemniczy ogród". Oczywiście nie wykazałam się instynktem samozachowawczym i potem płakałam przez godzinę nad tym, czy moja Ania też będzie chodzić jak panicz Collin... Dopada mnie na tym tle coraz więcej lęków. Przechodzę jakiś kryzys. Nie pierwszy zresztą i na pewno nie ostatni, ale bardzo się boję co będzie dalej. Czy wystarczy nam pieniędzy na leczenie, czy mnie wystarczy sił do noszenia Ani, czy Mąż odzyska wewnętrzne siły, bo coś złego Go podgyza i coraz bardziej to widać. Dokąd dojdziemy w rehabilitacji Małej, jakich metod jeszcze próbować, na co się decydować. Czasami jest mi bardzo ciężko i wiara z nadzieją zaczynają się chwiać, ale zazwyczaj odzyskuję hart ducha, aż do następnego kryzysu. Z rozmów z innymi rodzicami chorych dzieci wiem, że mają tak samo - żyjemy na emocjonalnej huśtawce i byle z niej tylko nie spaść, to już będzie dobrze...

Wczoraj na szczęście mi trochę odpuściło, chociaż nadal jestem bardzo słaba. Mimo to wstałam i zebrałam się "do kupy", jak to się pięknie mówi i uratowałam chociaż wczorajszy dzień. Właściwie źle mówię, pierwszy nie był aż taki zły - mogłam spać ile potrzebowałam, nic nie musiałam robić i mogłam czytać, co uwielbiam a nie mam na to czasu. Choroba ma swoje dobre strony, zapewnia chwilę odpoczynku. Może mój brat miał rację mówiąc, że dopadło mnie bo miniony miesiac był wyjątkowo zabiegany i organizm nadwątlił siły. Prawdopodobnie tak... Nie daję mu zatem zbyt długo odpocząć, dziś muszę załatwić kilka ważnych spraw i pojeździć po mieście, a jutro mamy wesele. Niestety... Nie wiem jak je wytrzymam, jeszcze dziś w nocy przebierałam się po trzy razy, a koszule można było wyrzymać, ale musimy pojechać. Ojciec panny młodej odwołał wczasy w Chorwacji żeby być na ślubie mojej Córki, nie możemy im wywinąć takiego numeru, że nas nie będzie. Do pierwszej w nocy muszę wytrzymać, a później zobaczymy. Nie ukrywam, że inaczej to sobie wyobrażałam i miałam nadzieję pobawić się trochę, ponieważ sylwestra spędzimy w domu na kanapie, ale widocznie mi nie dane. Sprzysięgają się wredne moce i nie dają choć chwili rozrywki i co zrobić? Nic. Przeczekać i nie dać się docisnąć do ziemi.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wesołych Świąt!

Leci po niebie Aniołek mały,
ma w kieszoneczce opłatek biały,
na Twoim stole go położy
i ode mnie życzenia Ci złoży:
Wesołych Świąt!

I niech czuwają nad nami Dobre Anioły...

niedziela, 22 grudnia 2013

Przedświąteczna krzątanina

Oj, mój kręgosłupie kochany! Wytrzymaj, wytrzymaj! W nagrodę zaraz po Nowym Roku dostaniesz kolejną dawkę rehabilitacji, tylko mnie nie zawiedź w te Święta!
Boli, spracowany biedaczek :( Ostatnie dni wypełnione po brzegi, huk spraw do ogarnięcia i sporo pracy. Dobrze, że mam pomoc moich nieocenionych domowych mężczyzn, sama nie dałabym rady. Mąż zrobił śledzie w oleju, pierniczki i przepyszny piernik z ciasta, które dojrzewało w lodówce ponad miesiąc. Zrobi jeszcze śledzie pod pierzynką. Dziś ugotował obiad, a ja mogłam dokupić potrzebne sprawunki. W sklepie - szaleństwo! W tym roku prawie całkiem mnie ono ominęło, udało mi się kupić wszystko tak, że nie spędziłam wielu godzin w kolejkach, zresztą  nie miałabym na to czasu. 
Panowie pomogli też w porządkach i ogólnie rzecz biorąc tegoroczne przygotowania idą nam nad wyraz sprawnie i nie nerwowo. 

To już kolejne Święta z Anulą. Staram się nie pielęgnować pamięci o pierwszym Bożym Narodzeniu w Jej życiu, które spędziła na OIOMie neonatologicznym, a my w dużym stopniu przy Jej inkubatorze, a jeśli nie, to i tak sercem w sali z pikającą non stop aparaturą... Teraz nasze kochane Maleństwo ( Dużeństwo właściwie... ) jest z nami i dziś obudziło się po piątej by przez ponad pół godziny oglądać rozświetloną lampkami choinkę :) Była przy tym taka słodka, że warto było zerwać się przed świtem.

Ostatnie dni były czasem, w którym spotkało mnie wiele dobrego :) Udało mi sie sprawić radość kilku osobom, co uradowało również mnie, ale doświadczyłam także mnóstwa bezinteresownych gestów ciepła i wsparcia. Kolejne osoby włączają się w akcję zbierania nakrętek dla Ani. Mam deklaracje pomocy w zbieraniu 1% na leczenie Maluszki. Cały czas wspierają mnie forumowe przyjaciółki. Koleżanka dała mi ubranka po swojej córeczce i zbiera nakrętki w pracy i wśród rodziny. Serdeczna i dobra osoba chce by moje anioły trafiały do ludzi. A ostatnio wzruszyła mnie fryzjerka, która oddała mi kilka ściętych "kitek" włosów i powiedziała gdzie je skupują... Czasami aż mi się łezka w oku kręci... Moje życie nie należało do łatwych, doświadczyłam wielu trudnych międzyludzkim sytuacji, często miałam pod górkę i pod wiatr, a odkąd jest Anula te proporcje się odwróciły. Mam wrażenie, że moje najmłodsze dziecko przyciąga dobro, ciepło i radość. Dzieje się jakaś magia... Czuję, że w moim domu zamieszkał ktoś absolutnie wyjątkowy, kto na wielu płaszczyznach przewrócił mój świat do góry nogami...

poniedziałek, 16 grudnia 2013

:)))

Nie całkiem radosne te buźki, bo Ania od wczoraj gorączkuje (prawdopodobnie infekcja dróg moczowych), ale ogólnie jest nieźle :)
Wróciłyśmy w sobotę, po ciężkiej drodze we mgle i późnym popołudniem dmuchałyśmy świeczki na torcie, w gronie rodzeństwa. Starszaczka się trzyma w dwupaku, humor jej dopisuje, było bardzo fajnie i miło. Z kolei wczoraj przyjechali Anulkowi chrzestni, dziadkowie i ciocia z wujkiem, posiedzieliśmy od obiadku do wieczora, a Małą zasypali prezentami. 
Porządki mam w dużym stopniu z głowy, moi panowie uwinęli się w tym roku beze mnie. W weekend trzeba będzie tylko musnąć na świeżo i już można gotować, gotować i piec!

Dziś spotkało mnie kilka miłych zdarzeń, wszystkie w jednym temacie - akcji zbierania zakrętek na leczenie Ani. Najpierw zadzwonił nauczyciel jednej ze szkół z pytaniami na temat zbiórki i deklaracją, że mają do przekazania zakrętki i będą zbierać dalej. Później pojechałam do mojej szkoły i z pomocą uczniów odebrałam wielki worek i kilka pełnych reklamówek, a największa niespodzianka nastąpiła wieczorem. Podjechałam do skupu, który dotąd odbierał tylko złom, ale doszły mnie słuchy, że poszerzyli działalność. W okienku kasowym siedziała moja znajoma z innego miasta, której nie widziałam od pięciu lat! Bardzo miło było ją znów zobaczyć. Porozmawiałyśmy trochę, a po chwili z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się jej szef i okazało się, że mogę oddawać każdy rodzaj zakrętek za cenę taką, jaką mi proponowano w Łodzi. W dodatku jeśli będzie trzeba, podjadą po worki do naszego garażu. To jest rewelacyjna wiadomość! W Łodzi chcieli zakrętki wyłącznie od napojów, a transport we własnym zakresie. Czasami los się uśmiecha :)

piątek, 13 grudnia 2013

Jutro urodziny Anuli

Dziwnie się czuję... Lepiej niż w zeszłym roku, ale jeszcze nie całkiem dobrze i "normalnie". Mijają dwa lata, a mnie nadal trzyma trauma przedwczesnego porodu :( I na pewno skutków z nim związanych... W tym roku bardziej mi do świętowania, ale cały czas jest to uśmiech przez łzy, tym bardziej, że jesteśmy na terapii i rano Ania będzie musiała jeszcze sporo znieść, zanim wsiądziemy w samochód i przejedziemy kawał Polski do domu, na tort i szampana. W niedzielę mamy gości, więc prosto z drogi rzucę się przygotowywać urodzinowy obiad, nie będę nawet miała czasu na zadumę. Może to i dobrze...
Patrzę na moje najmłodsze dziecko i mam tyle sprzecznych uczuć - radość i smutek towarzyszą mi każdego dnia. Mała jest cudowna, radosna i słodka, a najpiękniejsze ostatnio jest to jak mówi! Jeszcze miesiąc lub dwa i będzie z nami konwersować jak dorosła :) Ma niesamowitą pamięć, łapie wszystko w lot i przechowuje w wewnętrznych magazynach by użyć w odpowiednim momencie. Intelektualnie idzie jak burza, codziennie sprawiając nam nowe niespodzianki. Jednocześnie walczy o pion w siedzeniu, nawet w wózku leci czasami na bok, mimo podtrzymujących pelot. Chciałaby usiąść i bawić się, chciałaby chodzić, przemieszczać się szybciej i nie może. Serce pęka na pół :(
Najgorsze i najcięższe w byciu rodzicem niepełnosprawnego dziecka jest patrzenie na to, czego ono nie może zrobić i coraz większy lęk i niepewność czy zrobi kiedykolwiek... 

środa, 11 grudnia 2013

Zakręcony tydzień

Tak długo mnie tu nie było! Życie gna w wielkim pędzie, a ostatnie dni były wyjątkowo intensywne. Wreszcie mam chwilę dla siebie - leżę na wygodnym hotelowym łóżku, a w łóżeczku obok słodko i spokojnie śpi Anula snem szczęśliwego dziecka. Jesteśmy we Wrocławiu. Pierwsze ćwiczenia  tej serii terapii za nami, jutro ciąg dalszy. A ja mam czas wyłącznie dla siebie, cenny i rzadki czas :)

Piątek był niespodziewanie wariacki. Przed południem zadzwoniła Starszaczka z informacją, że musi jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Dziecko słabo się ruszało przez ostatnią dobę, a ona też dziwnie się czuje i lekarz kazał się zameldować na oddziale. Sęk w tym, że szpital, w którym ma rodzić moja Córka jest oddalony o 30 kilometrów, orkan Ksawery szalał na całego, a ja nie miałam opieki do Ani. Udało mi się złapać telefonicznie jednego z synów, który miał co prawda być z klasą w kinie, ale ponieważ dyrektor szkoły nie zgodził się na ich wyjście do kina, wobec czego większość klasy wyszła sobie ze szkoły i Młody był u kolegi - w 10 minut dotarł do domu i wyjątkowo uniknął konsekwencji. Zabrałam Córkę wraz z ważącą 20 kg torbą i pojechałyśmy, w drodze walcząc z bocznymi uderzeniami wiatru. W czasie rozmowy okazało się, że Córa ma trochę bóli z krzyża i rozciągań w dolnej części brzucha, zatem prawdopodobnie zbliża się poród. Przyjęto ją na oddział i mogłam po dwóch godzinach przedzierać się znów przez orkan, a nawet udało mi się dojechać na moje kręgosłupowe zabiegi, z lekkim opóźnieniem. 
W międzyczasie syn ugotował nawet obiad, a nie jest to syn gotujący, tylko drugi - grzebiący w samochodach. Obiad ugotował pierwszy raz w życiu i jest to dla mnie dowód jak bardzo przejął się stanem starszej siostry i jak bardzo chciał pomóc. Chwała mu za to :) W głębi duszy dobry z niego dzieciak, tylko niech już dorośnie i dojrzeje wewnętrznie, zanim wykończy mnie, ojca, nauczycieli i kogo popadnie. Na razie prezentuje postawę jajka z wiersza Brzechwy i nikomu nie udaje się przemówić mu do rozumu...
A Starszaczka nie urodziła i wczoraj wyszła ze szpitala. Czekamy dalej, najważniejsze, że z dzieckiem wszystko w porządku. Układa się do narodzin i dlatego mniej się rusza. Zięć wziął urlop i czuwa przy swoich dziewczynach. 

W sobotę pojechałam na ostatnią już niestety część szkolenia do Warszawy. W piątkowy wieczór trochę się wahałam (śnieżyca nad stolicą), ale ostatecznie postanowiłam jechać i dobrze zrobiłam, bo warunki się poprawiły, a w Warszawie było sucho, ciepło i spokojnie. Smutno, że nie dojechało kilka osób, którym Ksawery przesunął się nad miejsca zamieszkania. Nie tak miał wyglądać nasz ostatni zjazd, ale cóż... Z tymi, którzy byli, wybraliśmy się na małe pożegnanie do pubu z muzyką na żywo i było bardzo, bardzo fajnie. Wystąpiłam też w fundacyjnym filmie dotyczącym szkolenia, a zarówno pan operator, jak i nasza opiekunka-organizatorka byli zadowoleni z efektów. Bardzo mnie to cieszy, może dostaną pieniądze na kontynuację projektu, mnóstwo rodziców na pewno czeka na takie szkolenie, a przyjąć mogli garstkę. Znalazłam się w gronie szczęśliwców i wiele mi dały te przyjazdy, pod każdym względem. Szkoda, że już koniec :(

W drodze powrotnej kupiłam w Jankach sztuczną choinkę, ponieważ ustaliliśmy z Mężem, że nie będziemy narażać Ani na kontakt z lecącymi igłami. Ma wystarczająco dużo ograniczeń. Trochę żal pięknego zapachu żywego drzewka, trudno mi będzie się przyzwyczaić do plastiku po ponad dziesięciu latach prawdziwych choinek w domu, ale cóż, kolejna kwestia do zaakceptowania. Może za dwa, trzy lata wróci do nas pachnący świerczek, kto wie?
W sercu mi coraz bardziej świątecznie, choć nastrój zadomowi się dopiero po urodzinach Anulki. Chciałabym jutro pojechać na wrocławski rynek i przedświąteczny kiermasz, jeśli nie będzie padać. Dziś pogoda nas rozpieszczała, kilka stopni na plusie, bezwietrznie i sucho, tylko po drodze trochę deszczu. Oby jutro było ładnie, to czeka nas po ćwiczeniach miłe popołudnie.

środa, 4 grudnia 2013

Zdrowiejemy :)

Anula już w zasadzie bez kataru, wróciła do ćwiczeń. Odliczam dni do wyjazdu do Wrocławia - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za tydzień będziemy po pierwszym zabiegu kolejnej serii. Jestem bardzo podekscytowana, ponieważ widzę efekty dotychczasowych działań Rosy: Ania ustawia się do raczkowania, zaczęła prostować lewą rączkę w łokciu (jeszcze nie zawsze, ale jednak), ostatnio przy staniu i próbie stąpania opuściła lewą nóżkę prawie na płasko (prawa nadal na palcach...). Zdecydowanie lepiej kontroluje tułów w siadzie, próbuje jednocześnie poruszać głową i rączkami, zatem nie walczy jedynie o siedzenie, dołącza inne funkcje ruchowe. Widać poprawę i dziś zauważyła ją także jedna z mam na ćwiczeniach, z którą nie widziałyśmy się przez miesiąc. To jest bardzo budujące i zachęca do dalszych starań, a łatwo nie jest, ponieważ zaczęła się zima i wszystko co z nią związane. Ciężkie kurtki, ubieranie i rozbieranie, ziąb na dworze, skrobanie szyb w aucie, za chwilę dojdzie śnieżyca i ślizgawica. I nie ma możliwości nie pojechać tam, gdzie trzeba. Po zdrowie dla Ani.

Ja się też kuruję, zaczęłam zabiegi na kręgosłup. Dobrze, że są i mam nadzieję, że pomogą. Oznaczają jednak konieczność dodatkowego pojechania do szpitala. Wracamy z Anulowych zabiegów, staram się w biegu zrobić jakiś obiad, bracia na zmianę dyżurują przy Małej, a ja gnam na swoją rehabilitację. Na razie jakoś to ogarniam, zresztą wyjścia nie ma. 

Idzie nowe i lepsze, remontują nam klatkę schodową i choć na razie jest apogeum pyłu i chaosu, to cieszę się na te zmiany. Lokatorzy ustalili, że po remoncie zakładamy domofon. Jeden z sąsiadów już zorganizował zamek do piwnic i mamy klucze, może wreszcie mieszkańcy zadbają o swoje miejsce do życia i będzie czyściej. Ma powstać ścianka do piwnic kolejnej klatki, a na strychu drzwi do łącznika, więc jest szansa, że nikt niepożądany nie będzie nam chodził i śmiecił. Bardzo mnie to wszystko cieszy. Jeśli uda się jeszcze wymienić dozorcę na takiego, który zacznie wreszcie sprzątać, a nie tylko wystawiać dwa razy w tygodniu pojemniki na przyjazd śmieciarki, to zrobi się naprawdę miło i schludnie :)

sobota, 30 listopada 2013

Piątek pełen łez...

Anula znowu zasmarkana, buuu... Mnie też troszkę dopada, ale bronię się jak mogę, głównie mlekiem z masłem i miodem. Robota w domu czeka i nie ma czasu na chorowanie.
Odwiedziła nas wczoraj koleżanka, zbierałyśmy się do tego spotkania od tygodni i ciągle coś, ale wczoraj udało się je doprowadzić do skutku. Przeżyłam ogromne wzruszenie i zaskoczenie - Ania rozświergotana i cała w uśmiechach, a koleżanka w pewnym momencie przybiegła do mnie do kuchni i rozpłakała mi się w ramionach... Tak bardzo jej szkoda mojej córki i tego, że nie jest zdrowa jak inne dzieci! Że taka słodka, kochana, rezolutna, a nie może nawet swobodnie usiąść... Że serce jej pęka kiedy na to patrzy... Kochana dziewczyna. Są jeszcze na tym świecie wrażliwi ludzie, których porusza cudza krzywda. Bardzo ciepło i fajnie porozmawiałyśmy i może będziemy się częściej spotykać, skoro strach przed reakcją na to, co się przydarzyło Ani został choć trochę oswojony...
Uświadomiłam sobie przy tym, jak bardzo zamknęłam w sobie emocje by móc na codzień funkcjonować. Przepłakałam wiele dni i nocy, cały czas zdarza mi się tłumić łzy pod powiekami, ale muszę żyć i działać na rzecz zdrowia Maluszki, więc musiałam stworzyć mechanizmy obronne, które pozwolą mi trwać bez totalnego rozsypania. Pozamrażałam się i czuję to, niestety, ponieważ jest to broń obosieczna, przyprósza wszystkie uczucia, także te miłe. Na razie jednak wyjścia nie ma, troszkę skorupki jest potrzebne by przeżyć.
Wieczór także tonął we łzach, ponieważ jedna ze stacji emitowała "Listy do M.", a ja postanowiłam ten film obejrzeć. Oglądałam go w kinie dwa lata temu, kilka dni przed urodzeniem się Ani. Pan profesor kazał mi wychodzić z domu (wcale nie jestem teraz pewna czy dobrze zalecał), zrobić świąteczne zakupy, iść do kina, więc poszliśmy. Już wtedy przeżyłam kilka scen (pokoik zmarłego dziecka i szczęśliwe narodziny bobasa, którego mama do ostatnich chwil mogła swobodnie chodzić tam, gdzie chciała), choć chwilami udawało mi się odprężyć i zapomnieć o lęku. Cały czas wierzyłam, że w Wigilię nadal będę w ciąży... Stało się jednak inaczej... Wczoraj, patrząc ponownie na film, otworzyło mi sie wiele wspomnień i kolejny raz poczułam, jak wielkie mamy szczęście - w pokoju obok nie ma przerażajacego mauzoleum, tylko śpi w nim zakatarzona Anula, która wniosła w nasze życie tak wiele (choć trudnego, ale jednak!) szczęścia :)

A swoją drogą co to za durne pomysły, żeby film o Wigilii puszczać w andrzejki??? Powariowali w tej telewizji doszczętnie! Od tygodnia z ekranu wieje śniegiem, śpiewają renifery i biegają święci Mikołaje, jakiś obłęd! Przesada, gruba przesada. Amerykanizacja naszego społeczeństwa zaczyna bić rekordy absurdu i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Ze skrzynki wyjęłam wczoraj ulotkę informującą o Black Friday, no to już szczyt! Gdzie my w końcu żyjemy, w Polsce czy w USA...??? Jeśli już koniecznie chcą przeszczepiać te wyprzedaże, to może pod naszymi nazwami? Tylko, że Czarny Piątek już by nie brzmiał tak "ciekawie" i "światowo" i bardziej by się kojarzył z czarną ospą albo krachem na giełdzie niż z czymkolwiek zachęcającym i pozytywnym. Czasami aż szlag mnie trafia i z całego serca zazdroszczę mądrym Węgrom, którzy dbają o swój język do tego stopnia, że specjalna komisja pilnuje niezachwaszczania go obcymi nazwami, a językoznawcy tworzą nowe słowa, które są rdzennie węgierskie. Można? Można! Tylko trzeba się przestać czuć jak uboga ciotka z prowincji, która powinna Wielkiemu Bratu na każdym kroku pięty całować!

wtorek, 26 listopada 2013

Szukamy nowego domu dla Kamy :(

Musimy oddać psicę :((( Niestety, wspólna egzystencja Kamy i Anuli stała się dla obu męczarnią. Ania nie może wypełzać do przedpokoju i swobodnie zwiedzac domu, co jest dodatkowym ograniczeniem dla i tak już pokrzywdzonego dziecka, z kolei psica nie powinna wchodzić do pokoju gdy Ania jest na podłodze i muszę ją więzić "na miejscu" czyli jej legowisku. Kilka razy o mały włos pies zadrapałby Ani buzię. Kama jest radosna i chce się bawić z dzieckiem, ale przy jej długich łapach i pazurach może się to skończyć obrażeniami głowy u Małej, która porusza się wyłącznie w pozycji tuż przy ziemi. Zdrowe dziecko odsunie się, odskoczy, okręci wokół psa i nic się nie stanie, Ania nie ma takich możliwości...Upilnowanie ich obu zaczęło mnie przerastać, a poza tym to nie jest życie dla żadnej z nich. Po długich wahaniach i rozmowach, zapadła ciężka decyzja o poszukiwaniu dla psicy domu, w którym jej radosna energia nikomu nie zaszkodzi. Jest mi smutno, ale mam nadzieję, że znajdziemy dla Kamy miejsce, w którym będzie jej lepiej, będzie miała więcej swobody i nie mniej uczucia ze strony właścicieli.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Mam plakat!!

Za nami dobry dzień - powstał nowy anioł, na obiedzie była Starszaczka z mężem, upiekłam jej ulubione ciasto, a teraz udało mi się wreszcie to, do czego zabierałam się od jakiegoś czasu i nie dawałam rady. Wreszcie! Wreszcie znalazłam zdjęcia, które udało mi się skopiować do komputera, a potem wstawić do tekstu i zmontować z całości plakat-ulotkę promujące zbiórkę nakrętek z przeznaczeniem na leczenie Anuli!  Noc mi sprzyja :) I mimo, że plakat nie jest żadnym arcydziełem, to jestem z siebie dumna :))) Jutro zrobię próbny wydruk i jeśli wszystko dobrze pójdzie, do końca tygodnia powinnam mieć zaplecze by ruszyć do placówek i instytucji z prośbą o pomoc. Nie wiem jeszcze jak to zrobię, skoro całe dnie jestem z Anią, a gdy są inni domownicy - instytucje zazwyczaj zamykają podwoje, ale coś wymyślę. Z większymi problemami dawałam w życiu radę, więc i tym razem powinno się udać. Najważniejsze, by marazm i ciężki nastrój omijały mnie z daleka, resztę jakoś pokonam!

czwartek, 21 listopada 2013

Mąż mnie zadziwia!

Nieustająco. Wczoraj wypatrzył gdzieś przepis na świąteczny piernik, a dziś kupił wszystkie produkty, zamknął się w kuchni i wyprodukował michę pachnącego ciasta, które ma przez miesiąc dojrzewać zanim zmieni się w bożonarodzeniowy rarytas :) Podziwiam, że mu się chciało! Codziennie wstaje rychło rano, jedzie kilkadziesiąt kilometrów do pracy, w której spędza minimum dziewięć godzin, a bywa, że więcej, potem powrót, pomoc przy Ani i praktycznie pada z nóg o dziewiątej. Martwię się o Niego, nie ma kiedy odpocząć :( A tu jeszcze taki zryw i na jednym na pewno nie koniec, bo co roku robi połowę potraw na Wigilię i pomaga mi we wszystkim.
Jutro mamy rocznicę poznania się i wtedy też mnie zaskoczył - mieliśmy się spotkać za kilka dni, ale ponieważ wracał z wyjazdu służbowego i był niedaleko, zadzwonił i spytał czy moglibyśmy zobaczyć się już, za godzinę! Przejeżdża tuż obok i nie może się doczekać :) Ja z kolei wariacko się zgodziłam i tym sposobem odbyłam nocny spacer (było po 22-giej) z mężczyzną, którego tak naprawdę w ogóle nie znałam, a wiedziałam o nim tyle, ile sam mi powiedział. Koleżanka kazała mi dzwonić po pół godzinie, inaczej alarmuje policję. Nieznajomy głowy mi nie urwał, choć ją jednak straciłam, bo ten z wierzchu zamknięty w sobie, a w duszy szalony facet okazał się być mężczyzną mojego życia, a nasz wspólny spacer trwa do dziś :)


Profil Anuli

Wróciliśmy w niedzielne popołudnie, prosto w wir codzienności. Tyle spraw trzeba pozałatwiać, a doba nie chce się rozciągnąć. Nadal mam zaległości na wielu polach, ale postaram się z nich wykaraskać do końca roku.
Ostatnie dwa dni były bardzo fajne - koleżanka wstawiła przepis na pyszną tartę ze szpinakiem, którą zrobiłam, a reakcja Męża przeszła moje oczekiwania :))) Dziś natomiast zabrałam Starszaczkę na zakupy dla Jej dzidziusia i spędziłyśmy kilka miłych wspólnych chwil w galerii handlowej, z Andzią do spółki. Poza tym dzień był intensywny rehabilitacyjnie i od noszenia Maluszki dziabie mnie kręgosłup, ale liczę, że wytrwam bez kontuzji. Niedługo moje rahabilitacja, tylko jak ją ogarnąć logistycznie..?

Jakiś czas temu postanowiłam założyć Ani stronę na fb i wczoraj dopięłam realizację :)
Wszystkich zainteresowanych zapraszam do polubienia Maluszki, im nas więcej tym dla niej lepiej!

sobota, 16 listopada 2013

Ćwiczymy, ćwiczymy, ćwiczymy!

Udało się - dojechałyśmy i pracujemy, oczywiście Ania najciężej. Nie obyło się jednak bez przygód - kilkadziesiąt kilometrów przed Wrocławiem dostałam telefon z informacją, że środowe zajęcia nie odbędą się, ponieważ samolot Rosy nie wylądował we Wrocławiu tylko w Katowicach. Przez półtora roku nic się nie działo, Rosa latała co miesiąc bez przeszkód, a teraz dwa razy pod rząd przygody... Rozmawiałam z nią później i okazało się, że problemy miał tym razem pilot. Inne samoloty siadały na lotnisku bez problemu, a jej kilka razy podchodził do lądowania, zniżał się i podrywał do góry. W końcu pilot zdecydował się lecieć do Pyrzowic, a pasażerowie dotarli do Wrocławia autobusem, oczywiście spóźnieni o wiele godzin. Miejmy nadzieję, że w przyszłym miesiącu podobnych "atrakcji" już nie będzie.

Ania z zajęć na zajęcia bardziej akceptuje proponowane pozycje i lepiej wytrzymuje działania terapeutki. Płacz też niestety bywa, bo część ćwiczeń jest dla Ani bardzo trudna i prawdopodobnie boi się, a czasami również bolą przykurczone ścięgna i mięśnie. Jest to jednak nieodłączny element tej terapii i nie da się osiągnąć z niej korzyści jeśli poprzeczka nie będzie stawiana ciut powyżej dotychczasowych możliwości. Maluszka nie traci jednak na długo swojej nieodłącznej promienności i mimo niedogodności bardzo lubi Rosę i pracę z nią. Cały dzisiejszy poranek domagała się: "Do Rosy!", "Do Rosy!" i zaczepia ją kiedy kończymy ćwiczenia i ubieramy się, a terapeutka przechodzi do aneksu kuchennego zrobić sobie herbaty lub coś zjeść pomiędzy zajęciami. Ania woła wtedy: "Pani Rosa!" i "very good" :))) Jak tak dalej pójdzie to będę miała trójjęzyczne dziecko. Rosa nauczyła się trochę polskich słów, jednak generalnie mówi po angielsku, a czasami śpiewa węgierskie wierszyki i Ania powtarza co tylko może. Na "turn" Rosy odpowiada "back" i obraca się do poprzedniej pozycji, na pytanie: "good?" mówi "very good", o "okey" nie wspominając.  Dziś dodała do tego "hinto - polinto" i kilka słów z wierszyka, których ja sama nie odważyłabym się powtórzyć. Przy ćwiczeniach musi asystować cały arsenał zabawek, w szczególności "babcia" i "druga babcia" (ponieważ co tylko możliwe musi być w dwóch wersjach: druga żabka, druga gwiazdka, drugi miś, a jeśli się znajdzie trzeci to tym lepiej), myszka i królik. Te cztery maskotki stoją i patrzą jak Ania dzielnie sobie radzi i dopiero przy ich eskorcie Mała chce ćwiczyć.
Nie bardzo mogę włączyć komputer, a jeśli już to na krótko, ponieważ od razu muszę włączyć piosenkę o czarnych jagódkach i nie ma możliwości wysłuchania jej raz, pięć to minimum konieczne. Po jagódkach idą pieski małe dwa i Pan Tik-Tak, a później co tylko się Ani przypomni i mamusia jest odstawiona. Pisać mogę gdy mój mały rodzinny terrorysta zaśnie, jeśli wtedy jeszcze mam siłę. Dziś mi się udało, z czego się bardzo cieszę!
Jutro wracamy do domu, a tutaj znów w połowie grudnia, nie mogę się doczekać, choć jeszcze nie skończyłyśmy tej serii. Od dawna nie czułam tak dobrej energii podczas anulkowych ćwiczeń i wierzę, że to dobrze wróży.

wtorek, 12 listopada 2013

Przewaliło się. Oby...

Po ostatnich atrakcjach boję się powiedzieć, że wychodzimy na prostą, bo jeszcze zapeszę, ale chyba jest lepiej. Choróbsko przeleciało po wszystkich, padaliśmy po kolei, łącznie z biedną ciężarną Starszaczką, która niestety wylądowała w szpitalu pod kroplówkami. Wczoraj wyszła do domu, a u nas też poprawa, trzeba jeszcze uważać na dietę i będzie dobrze. Jutro w takim razie jedziemy do Wrocławia.

Przeanieliłam cały długi weekend. Wsparta lekami, dałam radę siedzieć nad lutownicą, chociaż troszkę się podtrułam oparami i bolała mnie głowa. Czujny Mąż co jakiś czas wpadał do mnie, kazał wychodzić i otwierał szeroko okno. Nie udało mi się dokończyć jednego anioła, pozostałe są zrobione i wymagają jedynie zabezpieczenia przed korozją. Mam nadzieję, że spodobają się przyszłym właścicielom i zasilą konto rehabilitacji Anuli.

Anula rozgadana, ciągle chce czytania i rysowania, nie ma już problemów z układaniem kółek w wieżę na patyku, trenujemy wrzucanie klocków z dopasowaniem do kształtu. Martwimy się z Mężem nóżkami Malutkiej, jakiś czas temu były mocniejsze, a teraz uginają się i nie chcą ani tupać, ani stać... Może to przejściowe pogorszenie przed poprawą, ale serce ściska lęk. Poprawiły się plecki i rączki, to z nóżkami gorzej. Echhh...

piątek, 8 listopada 2013

A tak optymistycznie brzmiała nazwa ostatniego posta...

Mamy jelitówkę. Ledwo zdążyłam zarezerwować nocleg we Wrocławiu - bezzwrotnie, ze ściągnięciem całej opłaty w dniu rezerwacji, bo tak było o 250 zł taniej. I po kilku godzinach Anula zaczęła wymiotować... Na początku wydawało się, że to może chwilowa niestrawność, bo ogólnie funkcjonowała całkiem dobrze, tylko z apetytem kiepsko. Czasami nasza psica rozwlecze gdzieś swoje chrupki i bywa, że Ania którąś dorwie, zazwyczaj udaje mi się to zauważyć, ale kto wie - może zjadła jakąś i Jej zaszkodziło? Wieczorem już nie było wątpliwości, pojawił się stan podgorączkowy, a wymioty przybrały na sile, na szczęście biegunka nie była zbyt mocna. Mąż z Synem pojechali na pogotowie, a ja zabrałam się za pakowanie torby do szpitala. Pani doktor jednak stwierdziła, że Ania nie jest odwodniona, ogólnie w niezłym stanie i szkoda Ją dawać na oddział, może uda nam się opanować sytuację w warunkach domowych. Skierowanie do szpitala dała, w razie gdyby... Muszę przyznać, że byłam pełna obaw, ale chyba nie będzie tak źle - wczoraj udało mi się podać Małej leki (nie wszystkie, za nic nie chce pić elektrolitów), piła dużo gorzkiej herbatki, zjadła jednego ziemniaka z marchewką, 1/6 suchej bułki i pół szklanki kisielu. I nie wymiotowała :) Natomiast żeby nie było za różowo, rozłożył się Syn, cierpiał cały wieczór i pół nocy i właśnie poszedł do lekarza. Męża też coś bierze, narzekał wieczorem, a dziś nad ranem pojechał w delegację do Czech obstawiony lekami, bo jednak dojechać musiał... Dobrze, że w perspektywie trzy dni wolnego, tylko zamiast odpocząć, to je przechoruje :((( 
Rozmawiałam ostatnio z koleżanką, od kilku tygodni usiłujemy się spotkać i ciągle coś, jak nie u mnie to u niej i okazuje się, że ma podobnie - od 2-3 lat jej się wali i pali. Stwierdziła, że wcześniej miała 7 lat tłustawych, to teraz przyszła pora na te chudsze i może to jest sedno sprawy i dobre podejście. Jeśli nastawię wytrzymywalnik na najbliższych pięć lat, to pewnie przetrwam, bo liczenie, że nasza kiepska seria rychło się skończy przy jednoczesnym spadaniu na głowę nowych problemów, jest trudne do zniesienia. I nie chodzi o pojedyncze sytuacje, bo wiadomo, że choroby się zdarzają, a inne problemy także chodzą po ludziach, tylko o kumulację, niestety nie wygranej w lotto... Chwilami za dużo tego wszystkiego i odpocząć nie ma kiedy. 
No nic, bierzemy się do roboty, bo cóż innego pozostało..?

wtorek, 5 listopada 2013

Chce się żyć

W sobotę rano Warszawa. Będzie mi brakować tych wyjazdów. Dobrze jest się spotkać z fajnymi ludźmi, którzy w dodatku mają podobne problemy i rozumiemy się w pół słowa. Pogadać, wymienić doświadczenia, doradzić sobie wzajemnie. Odpocząć od codziennych obowiązków, posłuchać podpowiedzi specjalistów. Za miesiąc ostatnie spotkanie, ale mam nadzieję, że z niektórymi osobami kontakt przetrwa dłużej.
Tym razem mieliśmy ciekawy warsztat z panią psycholog, porady dietetyka i akty prawne dotyczące niepełnosprawnych w Polsce i Unii, bardzo przydatne tematy. Czekała też na nas niespodzianka - Fundacja opłaciła nam bilety na film "Chce się żyć", co ważne - nie w żadnym multikinie, tylko w Kinotece w Pałacu Kultury i Nauki. Inna atmosfera.
Bałam się tego filmu. Bałam się swoich reakcji, bałam się przekłamań tematu i komercjalizacji, niestrawnej ckliwości, niezrozumienia przez twórców tego, jak jest naprawdę. Bałam się niepotrzebnie.
To jest film, który powinien obejrzeć każdy, a pójdą na niego zapewne nieliczni. Po co oglądać kalectwo? Po co się nad tym zastanawiać? Lepiej o tym nie myśleć, to może mnie nie dotknie... Ludzie z reguły uciekają od problemu niepełnosprawności, wolą się z nim nie stykać bezpośrednio. Choć może nie mam racji. Sala Kinoteki była pełna...
"Chce się żyć" jest zrealizowany tak, by zainteresować "zdrowego" widza, "unormalnić" głównego bohatera. Ja te zabiegi widzę, ale nie odebrały mi one możliwości odczuwania tego filmu. Jest bardzo dobrze zrobiony. Pomaga zrozumieć jak wygląda życie niepełnosprawnych i ich rodzin, z czym spotykają się na codzień, zewnętrznie i wewnętrznie. Odtwórca głównej roli, Dawid Ogrodnik, powinien dostać wszystkie nagrody świata, choć chyba musiałby się nimi podzielić z Kamilem Tkaczem, który grał małego Mateusza. Szczerze mówiąc, wszyscy byliśmy pewni, że chłopiec grający małego Mateusza rzeczywiście jest niepełnosprawny. Czapki z głów moi mili, czapki z głów!
I choć dla rodzica chorego dziecka jest to film trochę przygnębiający, pozwala jednak chwycić się nadziei, że zawsze może być troszkę lepiej. Niekoniecznie całkiem dobrze, albo nawet dość dobrze, ale lepiej niż do tej pory. Gdy błyska taki lepszy promyczek, wracają siły do dalszego życia i walki o jutro i kolejne promyczki. W codziennym zderzeniu z niepełnosprawnością nie zawsze chce się żyć, ale jaśniejsze chwile sprawiają, że można żyć, a to już bardzo dużo. 

piątek, 1 listopada 2013

Święto Zmarłych

Nie wiem czy to dobrze powiedziane, ale lubię to święto, pełne nostalgii, zadumy i spokoju, czasu dla tych, których nie ma już obok nas. Czasem uda się spotkać kogoś znajomego, czasem ze smutnym zaskoczeniem zauważamy, że ktoś inny przeszedł na drugą stronę... Tak było właśnie dzisiaj. Zawsze gdy jestem na grobach w rodzinnym mieście, zapalam lampkę na grobie koleżanki z dzieciństwa, którą prawie trzydzieści lat temu zabrał rak kości. Kiedyś spotkałam przy mogile jej mamę, chwilę rozmawiałyśmy. Opowiadała mi, że zastanawia się nad przeniesieniem grobu na nową część cmentarza, ponieważ w obecnym miejscu trudno jest dojść do mogiły, ale nie zrobiła tego gdyż wie, że wielu znajomych Beaty pamięta o niej i przychodzi właśnie tutaj. Mówiła mi też, że po śmierci jedynej córki myśleli z mężem o dziecku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca w pustym domu i celu w życiu. Nie udało się... Pozostała im praca i cmentarz, początkowo była na nim codziennie. Dziś zobaczyłam, że mama Beaty już nie cierpi i nie tęskni za córką - odeszła w lipcu i dołączyła do ukochanej jedynaczki. Czułam smutek, ale także ulgę, że pogrążona w bólu i tęsknocie matka jest już razem z nią. Dzieci nie powinny odchodzić przed rodzicami. Tego bólu nie można ukoić...
Szczególnie ciepłe myśli posyłałam w kierunku maleńkich mogił. Niektóre dzieciątka gościły na tym świecie dosłownie przez chwilę... Niech śpią w spokoju, otoczone nieustającą miłością swoich bliskich. Nie ukrywam, że tym bardziej doceniam, że los oszczędził mi tego cierpienia i moja maleńka córeczka przeżyła, a bardzo niewiele brakowało by było inaczej... Mam szczęście - Ania jest z nami, roześmiana, rozgadana i szczęśliwa i właśnie po raz pierwszy odbyła podróż na groby razem z rodziną. Dwa lata temu leżała w moim brzuszku, a ja leżałam w domu, modląc się o Jej szczęśliwe narodziny i nigdzie się nie ruszając. Rok temu razem walczyłyśmy o zdrowie na turnusie, a w tym mogłyśmy wreszcie, także razem, zapalać światełka bliskim ludziom i mogę Ją uczyć tej pięknej tradycji. Jutro pojedzie z Tatą na groby jego rodziny, a ja będę się szkolić w Warszawie. Planuję w niedzielę podjechać na chwilę na Powązki, na których byłam raz w życiu, jako dziecko. Chciałabym pójść tam znowu i pobyć chwilę tylko z myślami o tych, którzy odeszli.

wtorek, 29 października 2013

Mamy okularki!

Dosłownie mamy, obie :) Ja nowe szkła, które mają opanować moje kłopoty, a Anula "nówki sztuki", pierwsze w życiu. Moje są na razie wyłącznie na papierze, Anusine się robią w Krakowie i dotrą po niedzieli. Ciekawe jak będzie z noszeniem, przymierzane zrywała z nosa po chwili...
Okazało się, że miałam rację - Ania krzywi główkę najprawdpodobniej z powodu wady wzroku, a nie asymertii. Ma zeza skośnego i astygmatyzm. Szanse na skorygowanie ustawienia oczu okularkami są niewielkie, ale są i dlatego spróbujemy, natomiast jeśli to nie pomoże, Maluszkę czeka operacja. Kontrola na początku maja i wtedy będziemy decydować.

Anula mówi coraz więcej, z każdym dniem coś się pojawia i nas zaskakuje. Ostatnio zaczęła powtarzać słówka wierszyków z pamięci, dopowiada brakujące wersy i ma z tego niezłą zabawę. Dziś byłyśmy u pani logopedy, która stwierdziła, że bardzo mało dzieci (zdrowych dzieci!) wymawia w tym wieku głoski i zbitki głosek, z którymi Ania bez problemu sobie radzi. Niewykluczone, że od przyszłego roku zrobimy miejsce dla bardziej potrzebujących dzieci, chociaż będzie mi szkoda, bo Ania bardzo lubi i panią, i to co ona nam proponuje.


Zupełnie niepostrzeżenie minęła mi rocznica blogowania! Tak... To już rok, nawet z malutkim haczykiem... Dobrze zrobiłam, że zaczęłam, niesamowicie mi to pomogło. Chodzą mi po głowie różne myśli, ale na razie o tym sza! - jestem tu i będę zaglądać, choć w zamyśle blog miał wyglądać nieco inaczej. Życie weryfikuje plany, a jak nie życie, to czas - i nie ma na to rady. Najważniejsza stała się Ania i walka o Jej zdrowie, więc blog jest tego odzwierciedleniem.

wtorek, 22 października 2013

Wrocław, Warszawa i dom - wiele się dzieje!

Zacznę od końca, czyli tego co po powrocie. I zacznę od dobrych informacji. Na subkoncie Ani zarejestrowały się przelewy z 1% podatku :))) Przekazana dla Maluszki kwota pozwoli nam zrefundować jeden wyjazd do Zabajki, hipoterapię i konsultację w Sosnowcu :) Wszystkim dobrym ludziom, którzy pomagają nam stawiać Anulkę na nogi, z całego serca stokrotnie dziękujemy!! Mamy nadzieję, że możemy na Was liczyć również w przyszłym roku i wspólnie doprowadzimy do tego, że Ania odzyska sprawność! :)))

Nie wszystko jednak chce być dobrze, niestety. Najpierw chandra, (zaczęła się jeszcze w stolicy), a dziś wypadek Męża - jechał spokojnie i nagle dostał w tył auta. Kierowca, który w niego uderzył, na moment zasnął za kierownicą. Na szczęście skończyło się bez poważnych obrażeń i oby ból głowy nie zwiastował  niczego groźnego, ale strach o Męża poszybował mi w górę jak sterowiec... Szczególnie w połączeniu z ogólnie kiepskim nastrojem...
Kiepsko jest nie tylko emocjonalnie, ale także fizycznie - jeszcze we Wrocławiu poczułam się tak fatalnie, że podjęłam decyzję o odstawieniu leków. Leciałam z nóg, miałam ustawiczne skurcze żołądka, a do tego dostałam na twarzy i szyi wysypki podobnej do trądziku. Prawdopodobnie nadwrażliwość na Mydocalm, ale odstawiłam też diklofenak i już następnego dnia czułam się lepiej i dałam radę dojechać do Warszawy, natomiast wróciły bóle kręgosłupa. Złe samopoczucie nie nastroiło mnie pozytywnie do życia, a w dodatku na szkoleniu poruszono kilka wątków, które nadwątliły moją świeżo rodzącą się nadzieję co do pozytywnych zmian u Ani. Na plus za to z pewnością mogę policzyć fakt, że jeden z rodziców przekonał mnie do zorganizowania zbiórki nakrętek i właśnie jestem w trakcie organizowania się w tej kwestii. Musimy uzbierać środki na leczenie Małej, bez mojej pensji robi się coraz ciężej.

I na koniec znów dobre wiadomości! Węgierska terapia we Wrocławiu wygląda obiecująco :) Trudno na razie powiedzieć coś wiecej, ale mam poczucie, że idziemy w dobrym kierunku i Ani to pomoże. Rosa wie co robi, to widać w każdej chwili, ma ogromne doświadczenie. Same oddziaływania są jeszcze inne niż to, co poznaliśmy do tej pory, ale przekonuje mnie to co widzę i będziemy kontynuować tak długo, jak długo starczy nam sił i środków, i jak długo Rosa będzie przylatywać do Wrocławia. I oby przylatywała przynajmniej przez cały następny rok.


środa, 16 października 2013

I znów w drogę, a właściwie już u celu

Pakowanie i rozpakowywanie będę niedługo robić z zamkniętymi oczami...
Od wczoraj jesteśmy we Wrocławiu. Poniedziałkowa wizyta u pani doktor rehabilitacji wykazała, że z moim kręgosłupem nie jest najlepiej, do miesiąca od urazu stan traktuje się jako ostry i dolegliwości w każdej chwili mogą się nasilić. Nie powinnam dźwigać, nie wolno mi wyszarpywać 18-sto kilogramowego wózka z bagażnika, nie dam rady przynieść i rozłożyć turystycznego łóżeczka. Poniedziałkowe rehabilitacje objeździliśmy razem z jednym z synów, zwolnionym z lekcji z okazji Dnia Nauczyciela, a mimo to wieczorem miałam poważny kryzys. Przy takim obrocie spraw zapadła decyzja, że jedziemy we wtorek po pracy Męża, odstawi nas do hotelu, rozlokuje, a nad ranem pojedzie w kolejną delegację, w którą jechać musi.
Tak też się stało, dojechaliśmy późnym wieczorem, a dziś od rana rządzimy się we dwie :) Pogoda znośna i nie pada, więc po śniadaniu zdecydowałam się na spacer po okolicy, zakończony w napotkanym po drodze hipermarkecie, połączonym z niewielką galerią handlową, gdzie dokonałam kilku doskonałych zakupów. 
Po pierwsze - upolowałam całkiem niezłą kurtkę, tanią jak barszcz i nawet się nie wahałam z decyzją.
Po drugie - Anuli trochę zmarzły rączki, więc wybrałam Jej superaśne rękawiczki, a najbardziej cieszę się z tego, że udało się włożyć pięciopalczaste :)) To duży wyczyn dla Anulkowych rączek, nie jest tak źle! Przy okazji znalazłam dla siebie włóczkowy beret i szalik-komin, a wybranie dla mnie nakrycia głowy to już prawdziwy fart!
Po trzecie - pooglądałyśmyw sklepie zoologicznym myszki i papugi, a naprzeciwko był salon firmowy Ives Rocher i mogłam uzupełnić brak mojego ukochanego "mleczko-toniku" do twarzy.
Po czwarte - Maluszka musi oduczyć się picia wieczornego mleka z butli, bo i za duża na to, i zaciskanie piąstek nasila się szczególnie w tym momencie. Nie chce obejmować rączkami butelki, ma utrwalony odruch zamykania szczelnie pięści, a ja czuję, że jak najszybciej musimy to zlikwidować. Wymyśliłam picie kaszki przez grubą słomkę, a próby z kubkim po shake'u pokazały, że to dobra droga. Wobec tego szczegółowo przeszukałam dział dziecięcy i znalazłam taki kubek i taką słomkę, które powinny sprostać naszym potrzebom. Próba generalna dziś wieczorem.
Po piąte - Córa kilkakrotnie dopominała się wczoraj podczas podróży o nocnik. Przyjęła wytłumaczenie, że jedzie, nie ma nocnika i prawdopodobnie postanowiła poczekać. Dziś rano powtórzyła żądania i musiałam Ją posadzić na sedesie, ponieważ nocnika nie zabraliśmy :( Zniosła to dzielnie, choć nie czuła się pewnie i dawała temu wyraz. W związku z tym zakupiłam elegancką nakładkę z hipopotamem i wchodzimy w nowy rozdział "dorosłości" :)
Po szóste - zaopatrzyłam się w saszetki zapachowe do szafy i odświeżacz do pokoju, ponieważ hotel pamięta czasy poprzedniego ustroju i obskurny jest dramatycznie... Na zdjęciach w necie wyglądało to duuużo lepiej... Jakoś musimy przetrwać, wyjścia nie ma, trzeba się natomiast zastanowić co w przyszłości. Jest sporo minusów, ale są też plusy, do których niewątpliwie należy wielkość pokoju - w Campanille będzie dużo ciaśniej, nie mówiąc o Ibisie, a ja muszę tu zmieścić łóżeczko i wózek. Chyba poszukam w necie co wchodziłoby w grę i pojeździmy z Mężem w piątek, kiedy będzie tu z nami.

Planowane na dziś zabiegi nie odbędą się, ponieważ wystąpiły komplikacje na lotnisku w Londynie i terapeutka przyleci dopiero późną nocą. Ustaliłam, że Ania może mieć jutro dwa zabiegi, rano i późnym popołudniem. Oby tylko Rosa doleciała już bez problemów! 

niedziela, 13 października 2013

Urodzino-imieninki

Środa była naprawdę ciężka i smutna, życie bez oczekiwania na nowe książki Joanny Chmielewskiej będzie już inne niż dotychczas, ale jednak toczy się dalej. Przychodzą kolejne dni, które każą się zbierać do działania i nie pozwalają zatopić się w przygnębieniu. 
Za mną usg i konsultacja u neurologa, mam kolejne leki i zaplanowane wizyty, w poniedziałek doktor rehabilitacji. Skończyłam zastrzyki i jest dużo lepiej, chociaż z dźwiganiem nadal kiepsko (zrobiłam próbę z zakupami, efekt - Mąż odebrał mnie kwilącą z parkingu). Mam nadzieję, że dalsze leczenie postawi mnie na nogi, bo nie mam czasu ani możliwości nie być w formie.

A dziś od rana bardzo miło i przyjemnie, ponieważ wyprawiamy z Lepszym Połówkiem nasze urodzino-imieninki. To co prawda wtorek i czwartek, ale w przyszłym tygodniu nie ma mowy o imprezie z powodu wyjazdu do Wrocławia, zatem świętujemy dzisiaj. Zraziki na obiadek już gotowe, Mąż właśnie pojechał po ciasta i za dwie godzinki spotykamy się w gronie najbliższych, po raz pierwszy poszerzonym o zięcia. Anula pełza po mieszkaniu i gada jak najęta, pogoda całkiem ładna, a w perspektywie miłe popołudnie. Chwilo, trwaj i ładuj mój akumulator! :)

środa, 9 października 2013

Nie żyje moja ukochana pisarka

Zmarła Joanna Chmielewska. Bardzo, bardzo mi smutno... Choć była już wiekową osobą i można było się w każdej chwili spodziewać takiej wiadomości, to jednak informacja o Jej śmierci mocno mnie zabolała :( Od ponad dwudziestu lat Jej książki pocieszały mnie w trudnych chwilach i rozbawiały w tych lepszych. Były najlepszym panaceum na smutek, lęk i oczekiwanie - większość tygodni spędzonych w szpitalu w ciąży z moimi bliźniakami przeleżałam obłożona Chmielewską i tylko dlatego nie zwariowałam. Mam wszystkie Jej książki, a kilka dni temu skończyłam czytać ostatnią. Okazuje się, że dosłownie ostatnią...

Pani Joanno, dziękuję. Dziękuję za Pani poczucie humoru, za fantastyczne fabuły, które tkwią we mnie jak obrazy z filmów, za radość, którą Pani dawała. Bardzo wiele przyjęłam do siebie, Pani książki kształtowały mnie jako człowieka i kobietę. Traktowałam Panią jak starszą przyjaciółkę, od której mam szansę wiele się nauczyć. Miała Pani barwne, bogate życie i jestem pewna, że nie żałowała Pani niczego i spokojnie przeszła na drugą stronę. Po tej stronie została rzesza fanów, a wśród nich ja i będzie mi Pani bardzo, bardzo brakowało.  

sobota, 5 października 2013

Troszkę lepiej, nie zapeszając...

Ufff.. Mogę chodzić. Nie daję jeszcze rady się schylać, ale przemieszczam się coraz sprawniej. Leki działają.  Martwi mnie drętwienie i lekki obrzęk prawej ręki :( No nic... Wyniki rentgena w poniedziałek, zobaczymy...

Jeden z synów wychodzi z przeziębienia, to drugi zaniemógł i leży dziś cały dzień, prawie nie je i ciągle śpi. Ania jednak miała trochę świstów w oskrzelach, bierze antybiotyk. Co za czas niedobry nastał, buuu... Aż się boję pisać, że ze Starszaczką dobrze, tfu tfu, na psa urok. Całe szczęście, że przestałam już być słomianą wdową, ale biedny Tatomąż ma wycisk nie z tej ziemi. Mam nadzieję, że szybko się pozbieram. Oby!

czwartek, 3 października 2013

Problemy nie odpuszczają :(

Z paluszkiem na szczęście lepiej. Dziś już nie zawijamy, goi się całkiem ładnie, zarastając powoli nową warstwą naskórka na ranie. Jeszcze trochę to potrwa, ale idzie ku lepszemu. 
W międzyczasie dowiedziałam się, że terapeutka, której zabrakło chwilowo wyobraźni, nie ma własnych dzieci i to wiele tłumaczy...

Jednakże, ponieważ nieszczęścia chodzą nie parami lecz stadami, pojawiły się nowe komplikacje, ciężkiego kalibru :(

W sobotę nad ranem pojechałam do Warszawy na szkolenie z ramienia "naszej" Fundacji. Machnęłam prawie 400km w jedną stronę, ale było warto, znów dowiedziałam się wielu wartościowych rzeczy i wymieniłam informacje z innymi rodzicami. Mąż powiedział mi wieczorem przez telefon, że Ani znów trochę leci z nosa i przetrzyma Ją w niedzielę w pokoju, nie wyjdą na dwór. Gdy dzwoniłam z drogi powrotnej, Anula już nieciekawie pokasływała, a gdy wróciłam późnym wieczorem, miała atak astmy :( Znam to rzężenie doskonale z własnego doświadczenia i dzieciństwa starszej córki. Mąż pojechał z Anią na pogotowie, gdzie dostała encorton, niestety, a ponieważ nie było żadnej alternatywy, zaczeliśmy go podawać, z duszą na ramieniu... Kolejnego dnia Maluszka brała leki i była co kilka godzin naświtlana lampą bioptron, z bardzo dobrym skutkiem. Chyba zainteresujemy się taką lampą na stałe. We wtorek poszliśmy na terapię ręki i koniki, a po obiedzie wyruszyliśmy w drogę do domu z założeniem, że w środę pokażę Anulę naszej pani doktor.

Nic jednak z tego nie wyszło, ponieważ segregując pranie schyliłam się i już nie mogłam wyprostować... Szczęście w nieszczęściu, że w domu był Mąż, szykujący się do wyjazdu na sympozjum i czekający na kolegę z pracy, z którym miał jechać. Ból był tak silny, że wezwaliśmy karetkę. Po dożylnej dawce ketonalu i dexavenu trochę mi przeszło, więc nie zabrali mnie i kazali zgłosić się na rejon. Mąż niestety musiał pojechać, ponieważ jest prelegentem, zgłoszonym już pół roku temu, a tak nagle nie zdąży przygotować nikogo innego do wystąpienia, więc zostałam pod opieką dzieci... Jeden z synów jutro nie pójdzie do szkoły, drugi w piątek. Nie jestem w stanie schylić się ani całkiem wyprostować, każda czynnośc sprawia mi ból, łącznie z chodzeniem i nie ma mowy bym dała radę opiekować się Anią, a już tym bardziej wziąć Ją na ręce :( Nie wiem też jak dotrę jutro do lekarza (mam daleko), przychodzi mi do głowy jedynie taksówka, o ile dam radę do niej wsiąść i z niej wysiąść.
Jestem przerażona. Muszę dźwigać moje dziecko i muszę być na chodzie. Muszę się schylać, muszę się obracać, muszę być sprawna i rehabilitować Anię. Nie wiem jeszcze co zrobię, ale nie mogę żyć w ciągłym lęku, że kolejny atak unieruchomi mnie w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Bardzo się tego boję.

wtorek, 24 września 2013

Tydzień rehabilitacji i wypadek

Z zasięgiem telefonicznym i internetowym nadal kiepsko. Prawie cały czas pada albo wieje i nawet tv się pikseluje, z pozostałymi dobrami techniki jeszcze gorzej... Dziś trochę spokojniej i mogę napisac kilka słów, ale spokojniej tylko atmosferycznie, niestety.
Dzielny mały Miś ćwiczy zawzięcie i daje radę z nawałem zajęć, choć chwilami jest bardzo intensywnie i ciężko. Mimo to promieniuje słodyczą i pogodą ducha, czym ujęła większość turnusowiczów, małych i dużych. Nie jest już jednak tak bezkrytycznie ufna jak jeszcze niedawno, nie do każdego chce się odezwać czy iść na ręce, zaczęła zachowywać rezerwę i obserwować, kto zacz? I bardzo dobrze! To świadczy o Jej rozwoju i bystrości, przestała być małą "przytulanką", zmienia się w rozsądną dziewczynkę.
Wszystko szło dobrze aż do dziś, bo niestety fatum trzyma się nas uparcie. Podczas terapii zajęciowej terapeutka włączyła nagrzewnicę do kleju na gorąco i Ania dotknęła jej paluszkiem. Nie było mnie przy tym, ponieważ rodzice wychodzą z tych zajęć, terapeutka znalazła mnie na terenie ośrodka i razem opatrywałyśmy krzyczące dziecko. Serce mi chciało pęknąć... Z opuszka wskazującego palca zszedł cały naskórek aż do skóry właściwej :( Ania naprawdę jest cudowna i wyjątkowa - mimo takiego bólu już po pół godzinie chciała się bawić i brać udział w zajęciach, próbowała nawet chwytać coś chorą rączką.
Ponieważ wieczorem, po odwinięciu, rana nie wyglądała dobrze, skonsultowałam się z Mężem i zdecydowaliśmy o pokazaniu Małej lekarzowi. Spędziłyśmy ponad dwie  godziny na pogotowiu ( cierpliwość mojego dziecka nie zna granic...) i pani doktor zdecydowała o konsultacji chirurgicznej. Mamy profesjonalny opatrunek, zalecenia czym pielęgnować ranę i skierowanie do poradni chirurgicznej. Przed chwilą dałam Ani kolejne leki przeciwbólowe, bo obudziła się z płaczem :( 
Wiem, że terapeutka nie chciała i jest ogólnie fajną osobą, ale mam do niej żal, że nie pomyślała. Nie robi się takich rzeczy przy małym dziecku. W dodatku nie wiadomo jak to wpłynie na rehabilitację, przez najbliższe dni o podporach na rączkach nie ma mowy. Biedna Anula... Tak mi Jej szkoda, że słów brak...

czwartek, 19 września 2013

Machamy łapkami z turnusu :)

Dotarłyśmy w asyście TatyMęża, który od razu musiał wracać do domu i zostałyśmy same na polu bitwy o zdrowie, a rozłąka będzie długa :( Maluszka czuje się coraz lepiej, choć wyjazdowe przeżycia zrobiły swoje i obudziła się w środku nocy. Usnęła dopiero półtorej godziny później. Mimo to dziś tryskała energią. Mnie udało się zmodyfikować niezbyt szczęśliwy plan zajęć, dzięki czemu Anula ma szansę na jedzenie i sen, co przy poprzednim ustawieniu nie było możliwe... 
Poznajemy nowe osoby i są dwie znane nam już rodziny. Największą ulgę sprawia mi jednak wieczorna cisza :) Mieszkamy w nowej części i choć i tu pojawiła się budząca moją grozę kanapa, na szczęście nikt na niej nie przesiaduje do północy i oby tak pozostało. Pokój jest duży, więc Mysza może nawet trochę popełzać, co jest jej bardzo potrzebne. Jednym słowem - odczuwamy poprawę. 
Wykombinowałam jak kąpać Anię w wanience, mając w łazience jedynie prysznic bez kabiny (tylko odpowiednio ułożone kafelki) - pierwszego wieczoru ustawiłam wanienkę na stole w pokoju i nosiłam wodę wiaderkiem, nim także wylewałam ją po kąpieli, ale to nie był dobry pomysł. Dziś wciągnęłam stolik do łazienki :) Wodę nalewam prysznicem, a umytą Myszę sadzam na ręczniku położonym na stojącym obok krześle, zawijam i tak przenoszę do pokoju - duża ulga dla pleców! Ania waży już 14 kilo, jest co dźwigać. Po przygotowaniu kąpieli, umyciu i wysuszeniu Małej, pozostaje jeszcze tylko: podać leki w zawiesinach, wycisnąć do buzi witaminę z kapsułki, zrobić mleko z kaszą i nakarmić dziecko, przygotować i wykonać inhalację, umyć Maluszce ząbki i położyć Ją do łóżeczka, umyć butelkę, przetrzeć inhalator, pozbierać akcesoria z kąpieli, rozwiesić ręcznik, wylać wodę z wanienki i wynieść stolik z powrotem do pokoju. Po godzinie z hakiem jestem obrobiona... Echhh... Brakuje Taty, oj brakuje! 

wtorek, 17 września 2013

Jutro wyjeżdżamy do Zabajki

Trochę było zamieszania z tym wyjazdem - najpierw plany, że jedziemy, potem brak miejsca i decyzja, że zaczniemy nową terapię. Za chwilę telefon, że miejsce się zwolniło i ponowne zastanawianie się, co my na to. Uchwaliliśmy z Mężem, że jedziemy. Zaliczka wpłacona, nasi miejscowi terapeuci poinformowani o dwutygodniowej przerwie, a w piątek... atak kataru :( Maluszkę co jakiś czas przytykało przez cały nasz piękny wyjazd i spotkanie w gronie przyjaciół, a ja się biłam z myślami: "co z turnusem?" 
Wczorajsza wizyta u pani doktor rozwiała wątpliwości - Małej nic nie jest. Przeziębiła się i ma katar, bo gdzieś Ją owiało, bardzo możliwe, że na koniach. Lekarka powiedziała, że ma teraz sporo poprzeziębianych dzieci, ponieważ lato było bardzo gorące, a ostatnio temperatura nagle mocno spadła i jest wilgotno. Organizmy nie zdążyły się przestawić na te nowości. Na szczęście nic więcej się nie dzieje. Dostałyśmy zmianę kropli do nosa i inhalacje, mamy zielone światło do wyjazdu i ćwiczeń, tylko ubierać się trzeba ciut grubiej. W takim razie jutro wyjeżdżamy, pod obstawą Taty, który wziął wolne, mimo iż nie powinien. W pracy mu się pali i wali, ale chce mi pomóc dotrzeć na miejsce i rozlokować nas obie, potem wsiada w auto i wraca.
Trzy torby czekają na dołożenie do nich różnych drobiazgów i możemy znowu ruszać w drogę.

niedziela, 15 września 2013

Wszystko co dobre, szybko się kończy

Jeszcze niedawno był w sferze planów, a już za nami - uroczy i ciepły (mimo chłodnej aury) weekend w doborowym towarzystwie dojrzałych młodych matek, ich dzielnych ojców i słodkich najmłodszych pociech. Spotkanie było bardziej kameralne niż początkowo zakładaliśmy, ale pełne pogody ducha i dobrej atmosfery, którą pomogli współtworzyć przemili gospodarze pensjonatu. Udało im się stworzyć wyjątkowe miejsce, w którym czuliśmy się jak w gościnie u przyjaciół i do którego chce się wracać jak bumerang :)
Ponieważ nie da się by było tylko dobrze, Anula dzień wcześniej zaziębiła się na koniach i zipała biedula zapchanym noskiem. Dziś jest już lepiej, choć nadal się martwię - wyjazd na turnus za dwa dni... Mimo niedyspozycji,  Maluszka bawiła się z dziewczynkami, tupała ile sił, zajadała z apetytem, rozsiewała uśmiechy i stawiała czołaTygrysowi :) Nie poszła jedynie na spacer. 
Cudnie było choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości i pobyć z wyjątkowymi ludźmi. Agnieszko i Maćku, Agnieszko i Pawle - dziękujemy za ten wspólny czas i mamy nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi! :))

wtorek, 10 września 2013

Czy pisałam, że żyję zbyt szybko..?

Chyba pisałam :) A jeśli w tej chwili nie uda mi się nic napisać, to już nie wiem kiedy...

Na początek najważniejsze - Ania w weekend ustawiła się do czworakowania! :))) Wypchnęła pupkę do góry i klęknęła na kolankach :) Rączki nadal są zbyt słabe by mogła podeprzeć się na dłoniach (leżała na przedramionach) i oczywiście na razie nie było mowy o jakimkolwiek przemieszczaniu się w tej pozycji, ale i tak przełom jest ogromny. Mięśnie są na tyle mocne, że Mała daje radę podciągnąć nóżki pod brzuch i klęknąć na nich. Dowiedziałam się o tym z mmsa od Męża. Odebrałam na środku autostrady i od razu miałam ochotę płakać ze szczęścia, ale warunki nie pozwalały i skończyło się na kilku spływających łezkach. Takie chwile uszczęśliwiają i sprawiają, że zapominam o tygodniach zaciskania zębów i gnania z miejsca na miejsce, o załamaniach i zwątpieniach, o smutku i żalu do losu. Chce się żyć i dalej walczyć, bo warto!

Na szkoleniu kolejny raz przekonałam się, że nie mamy najgorzej. Nie mamy też najlepiej, to jasne, ale były osoby, które chętnie zamieniłyby sie z nami. Poznałam wielu rodziców, z kilkoma matkami kontakt zapewne się utrzyma, a szczególnie z jedną, która ma synka o podobnych problemach i w podobnym stanie co Ania. Jest troche starszy i więcej umie, ale wiele łączy nasze dzieci. Rehabilitują go w Truskawcu na Ukrainie i mama bardzo mi poleca to miejsce. Możliwe, że spróbujemy. Na razie mamy wrześniową Zabajkę, a później kilkakrotnie Wrocław i zobaczymy co dalej. Tamta mama słyszała gdzieś o metodzie Deveny i też chce spróbować, więc nie wykluczone, że w październiku się tam spotkamy.

Szkolenie było rewelacyjne. Jednak co profesjonaliści, to profesjonaliści. Fundacja jest renomowana, a ich doświadczenie czuje się na każdym kroku. Miałam możliwość dokładnie poznać zasady terapii neurofeedback, łącznie z ćwiczeniami na własnej skórze. Dowiedzieliśmy się trochę o prawnych aspektach niepełnosprawności i mieliśmy zajęcia wstępne z psycholog dziecięcą - ciąg dalszy za trzy tygodnie. Już się nie mogę doczekać :)

Zakwaterowano nas w niezłym hotelu, a mnie udało się wieczorem wyrwać do kina na "Blue Jasmine" i podpisuję się pod wszystkimi pochwałami dla tego filmu. Jest, że tak powiem, naszpikowany błyskami geniuszu. Rewelacyjny, wybitny, przejmujący. Polecam gorąco!

W drodze powrotnej ze stolicy, pojechałam do przemiłych rodziców, którzy oddali nam pionizator swojego syna. Jemu nie bardzo się przydawał i chętnie przekazali go Ani, z życzeniami zdrówka i pomyślności. Po raz kolejny przekonuję się, że są wokół bezinteresowni, wspaniali ludzie, gotowi pomagać innym.
Pionizator sprawdza się idealnie - Ania stała w nim wczoraj i dzisiaj i jest dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Pani doktor miała raję, że go zaleciła. 
Po zabraniu rzeczy przez Starszaczkę, przekształcamy jej dawny pokój w salę rehabilitacji. W pozostałych pokojach sprzęt nam się już nie mieści, a musimy jeszcze dokupić wałek do ćwiczeń i dużą piłkę. I być może na tym nie koniec.

Na deser, dla podkręcenia tempa, dostałam wczoraj pod wieczór telefon, że zwolniło się miejsce u warszawskiego ortopedy, do którego kazała nam jechać nasza pani doktor. Wstępny termin mieliśmy na listopad. Podczas szkolenia zasięgałam o nim języka u jednej z matek i też polecała. Wczorajsza informacja - zwolnił się termin na... dziś! Dostałam na decyzję kilka minut i po szybkiej konsultacji z Mężem postanowiliśmy skorzystać z tej nagłej szansy. W efekcie mamy dziś z Anulą ćwiczenia ruchowe, w ośrodku muszę Jej podać obiadek i zdążyć płynnie do logopedy, a od niego prosto do Łodzi po TatoMęża i wio! do stolicy. Wrócimy u progu nocy. 
I tym sposobem w tydzień po wizycie u pani doktor uda nam się spełnić wszystkie jej zalecenia. Szaleństwo...

piątek, 6 września 2013

Jutro rozłąka...

Czeka mnie pierwszy wyjazd bez Ani. Na szczęście tylko od soboty rano do niedzieli wieczór, ale jednak... Zaczynam szkolenie w naszej Fundacji, będę się uczyć jak być dobrym rodzicem niepełnosprawnego dziecka i jak mu najlepiej pomagać. Bardzo się cieszę, że się zakwalifikowałam, z drugiej zaś strony oznacza to samotny wyjazd, z którym jakoś będę musiała sobie poradzić. Jako młodsza mama mniej przeżywałam takie chwile - kończyłam studia, szkoliłam się, dużo pracowałam i było dla mnie rzeczą naturalną, że wiąże się to z rozłąką z dziećmi. Najtrudniej było gdy chłopcy mieli kilka miesięcy i nagle (po 4 latach oczekiwań) przyszło skierowanie do sanatorium dla mnie i starszej Córki. Ponieważ bardzo chorowała na oskrzela, a sytuacja finansowa nie pozwalała nam zapewnić jej wielotygodniowego pobytu w odpowiednim klimacie, zdecydowaliśmy z ówczesnym mężem, że pojadę, ale serce mi się krajało w plasterki za Maluchami. 
Teraz będę dużo krócej :) Mam nadzieję, że Anula nie odczuje za bardzo mojego braku i obie damy radę tej próbie. Nie ukrywam, że mam wielką ochotę wybrać się po zajęciach do kina i oderwać choć na chwilę od rzeczywistości. Czuję też ogromną potrzebę wyjazdu na 2-3 dni w jakąś głuszę, gdzie nie będę musiała myśleć o rehabilitacjach, gonitwach na kolejne zabiegi, szybkich zakupach i ugotowaniu z nich czegokolwiek dla rodziny oraz o spinaniu życia domowego z nieustającym leczeniem Ani. Chyba rozładowuje mi się akumulator i muszę coś zrobić żeby nie wysiadł całkowicie.
Niełatwe to wszystko... 

środa, 4 września 2013

A po górce przychodzi dół...

Parafrazując słowa dawnego przeboju Budki Suflera...

Chyba zbyt intensywnie ostatnio żyłam i przyszło przesilenie. Mocno dołożyła się do niego dr rehabilitacji, która stwierdziła, że "przy takim ustawieniu miednicy" Anię czeka balkonik, ale na niego ma z kolei za słabe ręce... Mocno namawiała nas na doktora - ortopedę z Zagórza i trzeba będzie się do niego wybrać. Do tego powiedziała, że Ania niedługo wkroczy w bunt dwulatków i może nie chcieć ćwiczyć. I mimo, że pani doktor jest dla nas wyjątkowo miła, wytrąciła mnie tymi wizjami z równowagi. A wydawało mi się naiwnie, że jestem już uodporniona na wszystko.
Jakby tego było mało, dziś nasza rehabilitantka stwierdziła żeby nie "tupać" z Małą, bo utwalają się jej nieprawidłowe wzorce ruchu. Ja nie jestem w stanie Jej tego zabrać! Ania prawie płacze i rozdzierająco błaga o tupanie! Chce chodzić, jest najszczęśliwsza kiedy może stać na nóżkach i ja tego dziecku nie zabiorę. Nie i koniec! I w nosie mam wzorce. Nie odbiorę Ani tej radości, pękłoby mi serce, Jej zresztą też. Nie będę trzymać dziecka tylko w poziomie i siadzie, podpartym przeze mnie, Ona musi stać i chodzić jeśli chce. Udoskonali ten chód, ale trzeba na to pozwolić. Tak czuję jako matka i tak zrobię. 
Ale co znów przepłakałam to moje...

Za to u Starszaczki lepiej - Wnuczątko na 100% jest Wnuczusią, zdrową i dorodną, a jej mama czuje się dobrze i wszystko idzie ku lepszemu :)

piątek, 30 sierpnia 2013

Tupanie :)

Po środowej wizycie w Warszawie, Anula była wczoraj rozświergotana i pełna energii. Cały czas domagała się "tupania", czyli chodzenia na własnych nóżkach. W takich chwilach wychyla główkę w kierunku podłogi, macha raczkami i woła: "tupać!", "tupać!" Postawiona na podłodze, aż podryguje ze szczęścia, a czasami wydaje radosne piski. Bardzo chce chodzić! Bardzo... Jak wiadomo - trening czyni mistrza, więc tupiemy w każdej możliwej chwili. Nie będę przeciwdziałać tej potrzebie, chociaż terapeuci na razie dość sceptyczni. Trudno. Jako matka czuję, że moje dziecko potrzebuje chodzić i nie będę mu tego zabraniać. Mamy ortezki stabilizujące nóżki, Ania ma w nich zdecydowanie pewniejsze podparcie, więc tupiemy. Trzyma mnie kurczowo za ręce, jednocześnie się na nich wspierając jak na kulach, dodatkowo ja swoimi nogami podpieram Jej biodra i plecy i w taki kombinowany sposób jesteśmy w stanie przejść z dużego pokoju do małego, czyli około 5 metrów. Jeszcze kilka dni temu nóżki uginały się już w przedpokoju, a dziś Mała pokonała trasę między pokojami dwa razy, a dzień się dopiero zaczyna. Troche czuję w plecach te wycieczki, ale trudno. Wytrzymam. Mam zamiar popracować nad kondycją żeby móc lepiej wspierać moje dzielne, waleczne dziecko, bo aż mi wstyd, że Ona taka pracowita, a ja się nie mogę zebrać żeby zrzucić resztę nadwagi. Inna rzecz, że nie bardzo mam kiedy to zrobić, bo trudno mi bardziej rozciągnąć dobę i dołożyć coś do grafiku, ale będę próbować.
Anula, poza rozgadaniem (powtarza praktycznie wszystko, a wiele rzeczy sama nazywa, np. wczoraj wołała "gazeta" na ulotki promocyjne z hipermarketu), nabiera całkiem nowych umiejętności. Od jakiegoś czasu zauważała, że jest coś takiego, co robi ślady na papierze i była tym bardzo zainteresowana. Wołała: "pisiać!", "pisiać!" i siała długopisowe krechy gdzie popadnie, z przewagą kartki i własnych rąk i nóg. Wczoraj Mąż zabrał Jej długopis i w zamian dał bardzo fajne kredki, wyjęte z czeluści prywatnych szuflad (Mąż trochę maluje, nieźle zresztą). Do kompletu dziecko dostało segregator pełen czystych kartek i "pisianie" idzie na całego. Co ciekawe, Mała zdecydowanie woli czerwoną kredkę niż jakiekolwiek inne. Kobietka! :)
Coraz lepiej idzie także rozpoznawanie co dzieje się w brzuszku i pieluszce. Od poniedziałku trzy alarmy: "nocik! nocik!" (nocnik oczywiście) zakończyły się pełnym sukcesem i mam nadzieję, że jest to początek świadomej kontroli, co byłoby rewelacyjną wiadomością.

To tyle u Małej, w dużym skrócie, a tymczesem Starszaczka z mężem w ferworze remontów i jak to zwykle bywa, nie wszystko idzie jak po maśle. A to okap dowieźli uszkodzony, a to z nowymi oknami coś nie tak, a to jakieś kable trzeba przełożyć, a to jeszcze coś. Walczą dzielnie i w końcu opanują sytuację i się przeprowadzą. Przypomina mi się jak zięć po zakupie mieszkania był pewien, że tydzień, góra dwa i będzie po remoncie :) No cóż - młodość i brak doświadczeń :)) W niedzielę zapraszam ich na knedle, niech odtają przy dobrym jedzonku. Najważniejsze teraz żeby Córcia dobrze sie czuła. W środę kolejne usg i będziemy wiedzieć więcej. 

środa, 28 sierpnia 2013

Się dzieje!

Uffff.....!!
Wszystko się cudnie udało! :) Panna Młoda śliczna, ziewna i pełna wdzięku, uroczystość zaślubin okraszona radosnym szczebiotem Ani, a wesele udane pod każdym względem. Obie Córki wytrzymały bardzo długo, pozwoliły sobie na kryzys dopiero po głównych punktach zabawy. Zostały odwiezione do domów, młodsza "po angielsku", w asyście brata, starsza - z fanfarami i pożegnaniem brawami. Każdy zrozumiał stan młodej żony, goście bawili się nadal, a Pan Młody czynił honory za dwoje. Córka już odpoczęła i ma sie dobrze, ze mnie zeszło mobilizacyjne napięcie i możemy miło wspominać ubiegłą sobotę, oglądając pamiątkowe zdjęcia. 
Teraz jeszcze dokończenie remontu, przeprowadzka - i możemy spokojnie czekać na Dzieciątko :)

Od poniedziałku nastała codzienność wypełniona terapią, a dziś stało się coś niebywałego, co miało się stać, ale do końca nie wierzyłam... Miałyśmy umówioną wizytę u dr Masgutowej. Zrobiła Ani terapię i... wyrównała część zniekształceń główki! Autentycznie. Na naszych oczach. Tam gdzie były wypłaszczenia, wypchnęło kości po łuku. Nie wiem, w jaki sposób pani doktor to zrobiła (tzn. widziałam jak, ale nie rozumiem i nie ogarniam...), ale zrobiła i główka Anuli jest bardziej kulista. Cuda...?
A stało się to w urodziny Jej siostry, czyli sobotniej Panny Młodej. Taki zbieg okoliczności :)

środa, 21 sierpnia 2013

Końcowe odliczanie

W sobotę Wielki Dzień - Córka wychodzi za mąż.

Jak to szybko zleciało! Jeszcze nie tak dawno szła do zerówki, zdzierała kolana huśtając się na trzepaku, bawiła się w chowanego. " Przed chwilą" kończyła gimnazjum, nie mówiąc o maturze.. Dopiero co... A teraz moja mała dziewczynka będzie żoną, wkrótce matką. Nadal trudno mi to ogarnąć umysłem i przyzwyczaić się do biegu spraw i czasu.
Prawie wszystko już gotowe. Piękne stroje zakupione, spotkania w restauracji zakończone, narada z DJ-em odbyta, zamówione to, co powinno być zamówione. Wizytówki na stoły przygotowują się w mojej domowej drukarni. Kurier przywiózł dekorację auta, w piątek będę je zdobić (oby mi się udało!). Dziś ostatnie szlify otrzymały dwa anioły, połączone ze sobą w jedną całość. Już im szepnęłam, że mają za zadanie chronić rodzinę, którą utworzą Młodzi, strzec ich miłości, domu i Dziecka. 
Zięć mówi do mnie "Mamo", a mnie się robi ciepło w sercu.. 

Niech im się wiedzie i układa. Niech uroczystość będzie piękna i udana. Niech wszystko przebiegnie zgodnie z planem i niech każdy będzie zadowolony. I niech bezszelestnie towarzyszą nam Dobre Anioły...

czwartek, 15 sierpnia 2013

Wróciliśmy z konsultacji

Godzinę temu przyjechaliśmy z Wrocławia - z decyzją, że wracamy tam we wrześniu! Mieliśmy przy konsultacji sporo przeżyć, ponieważ węgierska rehabilitantka powiedziała, że terapia nie będzie trudna i po 40-50 zabiegach Ania powinna odzyskać sprawność!!! To 8-9 miesięcy, pięć sesji w każdym. Podchodzimy do tych prognoz z dystansem, nie chcemy nadziei, która mogłaby okazać się płonna, ale serca nam skoczyły, nie powiem. Musimy spróbować! Wierzę, że rodzice, którzy od ponad roku ściągają tą terapeutkę aż z Londynu nie robiliby tego gdyby nie widzieli efektów. Następny zjazd rozpoczyna się 18 września i mam nadzieję, że nic nie pokrzyżuje naszych zamiarów.
Nie wiem czy dzisiaj usnę... Tyle myśli się kłębi... Córeczka mamy, która organizuje przyjazdy miała dzisiaj urodziny, byli goście, a mama schodziła do nas i pomagała w tłumaczeniu, a przy tym widziała dziecko zdrowsze od swojej córki. Zdrowsze, czyli mniej chore, ale matki niepełnosprawnych dzieci dość szybko przestają porównywać je do zdrowych. Możemy tylko zauważać, że w gronie tych chorych ktoś wylosował więcej lub jeszcze mniej szczęścia niż my. Zauważyłam przez chwilę cień w oczach tamtej mamy i było mi smutno... Doskonale znam to uczucie i szkoda, że musiała je poczuć akurat dzisiaj... Mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogły bliżej porozmawiać...

środa, 14 sierpnia 2013

Będę miała Wnusię!

Dziś towarzyszyłam Pierworodnej przy usg w zastępstwie pracującego taty dzidziusia i mogłam popatrzeć jak Maleństwo macha rączkami i wkłada paluszki do buzi :) Wygląda na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a kłopoty Córki należą do przeszłości, oby na dobre. Ma się urodzić dziewczyneczka :) Bardzo, bardzo się cieszę! Najbardziej z tego, że obie panny zdrowe, ale z tego, że będzie w rodzinie następna kobietka - też! :D

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Jest odpowiedź!

Wczoraj wieczorem przyszedł mail od mamy z Polski :)) Okazuje się, że jest to inna mama, która przejęła pałeczkę organizacji przyjazdów londyńskiej terapeutki. Mama, która zapoczątkowała te przyjazdy wycofała się z aktywnych działań z powodu pogorszenia stanu zdrowia córeczki. Na szczęście pomysł nie upadł i zajęcia są kontynuowane, najbliższy zjazd 14-19 sierpnia. Bardzo się cieszę, że po tak długim milczeniu jednak dostaliśmy odpowiedź i okazuje się, że terapia we Wrocławiu jest dostępna. Niestety, w tej sesji nie weźmiemy udziału z powodu poustalanych wcześniej zobowiązań, ale we wrześniowej na pewno! Natomiast teraz jedziemy na jeden dzień na konsultację. Świetnie się składa, że w czwartek święto i Tata może nas zawieźć i uczestniczyć, bo na kolejny wyjazd zapewne pojedziemy same. Mieliśmy w planach wyjazd, jak co roku,  na grób mojej ukochanej Babci Marii, ale jestem pewna, że nam wybaczy nieobecność, bo być może właśnie Ona z niebieskiej chmurki ingeruje w nasze życie :) W każdym razie coś się ruszyło w nowym kierunku i niech to będzie podróż w dobrą stronę!

Przedwczoraj świętowaliśmy u Dziadka, a Mała uwodzicielka okręcała go sobie wokół paluszków :)) Gaduliła, śmiała się, zaczepiała, bawiła z Dziadkiem zabawkowym telefonem i emanowała czarem i urokiem na wszystkie strony. Robi się coraz bardziej rozkoszna!

Z kolei wczoraj odwiedziła nas starsza Córa i miałam okazję poczuć, jak moje Wnuczątko wierci się i kopie. Bezcenne przeżycie! Cud nowego życia :) Fantastycznie jest móc nawiązać bezpośredni kontakt z tą małą, nieznaną istotką, która niedługo w pełni pojawi się w naszym życiu. W środę będę mogła Ją nawet zobaczyć, ponieważ zięć ma w pracy popołudniówki i nie może pojechać na usg, zatem ja zawiozę Córkę i dostąpię zaszczytu zobaczenia Maleństwa. Bardzo się cieszę :) I mam nieustającą nadzieję, że ciąża przebiegnie pomyślnie i zakończy się w terminie. Tak ma być! 

środa, 7 sierpnia 2013

Ufff, jak gorąco!

Puff, jak gorąco... Lubię ciepło, bardzo lubię lato i generalnie nie przeszkadzają mi upały, ale troszkę tego dobra za dużo, nawet jak dla mnie. Już się nawet przyzwyczaiłam do nocnego szumu wentylatora, bez którego w moim mieszkaniu z wielkiej płyty spać się nie da. Anula jest bardzo dzielna, ale widać, że i jej upał daje się we znaki - słabo śpi w dzień (najchętniej w klimatyzowanym samochodzie), z jedzeniem tak sobie, a do tego problemy z nocnym zasypianiem. Nie wychodzimy na dwór w ciągu dnia, bo dla nas obu to udręka. Wykombinowałam, że po zajęciach w szpitalu zabieram Ją w cień pod dwa wielkie drzewa, daję jeść i Maluszka śpi sobie godzinkę na świeżym powietrzu, a potem wracamy do domu. Dawkę tlenu dostaje też na konikach, tak jak dziś. Poza tym nie ryzykujemy i nie wystawiamy się na słońce. Kret właśnie zapowiedział rychłą zmianę pogody, zatem czekamy.
Zresztą na dłuższe spacery brakuje nam czasu. Codziennie jedna lub dwie rehabilitacje, rozrzucone w czasie i przestrzeni, a przecież trzeba też pobyć ze sobą albo zwyczajnie przez chwilę odpocząć. 
Wczoraj dostałam kontakt do terapeuty, który mógłby prowadzić z Anią zajęcia w wodzie, musimy tylko wybrać basen. Wieczorem testowaliśmy z Anulą jeden z trzech i odpadł, jak na razie. Jutro planujemy odwiedzić kolejny. Maluszka uwielbia wodę, fajnie byłoby nauczyć Ją pływać. Może się uda..?
W poniedziałek mierzyłyśmy ortezki. Wyglądają ładnie, a stópki dobrze w nich leżą. Teraz czekamy na przysłanie gotowych i wypróbowanie. Jeszcze musimy zrobić przelew dla firmy wykonującej... 
Odwiedziłyśmy naszą dawną klinikę neonatologiczną, wzbudzając sensację wzrostem Anuli. Pogadałam trochę z Panią Doktor, pokiwała współczująco głową, choć tak naprawdę nie oczekiwałam współczucia. Mam cudowną Córkę i znajdę sposób na wyciągnięcie Jej z biedy, która nam się przytrafiła. Albo kilka sposobów. Nie damy się!

Mój Eks przetłumaczył nam mail na Węgry, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Dołączę kilka zdjęć Maluszki i wysyłam, ciekawe co będzie dalej...

niedziela, 4 sierpnia 2013

Jutro ortezki

Dzień mknie za dniem, wróciłyśmy w rytm terapii i działamy dalej. Dziś rano basen, po południu koniki. Anula jakby sztywniejsza w pleckach, coraz dłużej utrzymuje się w pionie gdy się Ją posadzi. Niestety, rączki też troszkę bardziej napięte, nie wiadomo dlaczego :( Za to gadulec uruchomił się na całego, a dziś na pierwsze miejsce wychodziło: "Tata, citać!" I Tata dziesiąty raz rozpoczął: "Do biedronki przyszedł żuk..." Dziecko wie czego chce, o żurawiu i czapli nie lubi, domaga się zmiany na żuka i nie ma zmiłuj! Poprzestawiała się godzinowo, śpi w ciągu dnia już tylko raz i wieczorami dłużej wojuje, ale nie jest źle. 
Jutro jedziemy do Łodzi na przymiarkę ortez. Jestem bardzo ciekawa jak wyglądają i czy Ania je zaakceptuje. Miejmy nadzieję, że tak. I że pomogą Jej w staniu, a być może później w chodzeniu, w końcu po to je robimy, czyż nie..?

List do węgierskiej terapeutki napisany i wysłany do tłumaczenia, być może w środę poleci pocztą elektroniczną do Budapesztu. Wiele sobie obiecuję po tym kontakcie, może nawet zbyt wiele, ale muszę się czegoś trzymać i w coś wierzyć. Do tej pory wszystkie decyzje okazywały się słuszne i pomagały Ani na danym etapie, oby tak było i tym razem.

Starszaczka coraz bliżej ślubu, a nam się dobrze gada, planuje uroczystość i przebywa ze sobą. Remont im się rozciąga o kolejne etapy, co było do przewidzenia, ale jakoś się uporają. Obawiam się zbytniej ingerencji  tamtych rodziców w życie młodych, obym nie miała racji...
I żeby nie było tak słodko, to synowie mają rzut na stawanie okoniem i zupełnie niepotrzebne kłótnie. Trzeba przetrwać i mieć nadzieję, że będzie lepiej.

środa, 31 lipca 2013

Wróciliśmy!

Wczoraj, przed północą. Droga powrotna była dość męcząca i dłużyła się bardziej niż przyjazd, ale dotarliśmy bezpiecznie i bez przygód. Dzisiaj od rana szara rzeczywistość, czyli sprzątanie mieszkania (synowie dostrzegają brudną podłogę i wannę, ale kurz na szafkach przecież nie jest prawie wcale widoczny...), rozpakowywanie toreb i kilka prań. Do tego rehabilitacja - trzeba wejść w stary rytm. Koniec laby!

Nie udało nam się dostać na budapesztańskie ćwiczenia :( Wszystkie terminy zajęte, nie tylko w tym tygodniu, ale długo naprzód... Porozmawialiśmy trochę z terapeutką, zobaczyła Anię i jest pewna, że warto spróbować, w jej ocenie ta metoda pomoże Maluszce. Pani zadzwoniła do znajomej terapeutki, która w tej chwili też nie miała wolnych miejsc, ale dała numer telefonu i adres e-mail, mamy się skontaktować i ustalić ewentualne terminy. Jutro napiszę list po polsku, a w najbliższych dniach przetłumaczy nam go na angielski znajomy Męża. Polska mama od terapii Deveny na razie nie odpisała, wysłałam koleinego maila i czekam.

Anula jest uroczą zaczepą! Poszliśmy na baseny termalne i uwodziła kogo tylko się dało :) Młode dziewczyny, starsze panie, sympatyczni panowie - wszyscy Jej. Szczególnie upodobała sobie kelnerów w restauracjach i mało który się oparł, a jeden nawet przez chwilę grał z Nią w łapki :) 
Moje dziecko coraz częściej pokazuje coś i nazywa. To już nie jest samo powtarzanie lecz samodzielne określenie czegoś, co zna i chciałaby się pochwalić, że zna. Najbardziej uroczy jest "no-sek", wypowiedziany słodkim cieniutkim głosikiem, przy czym wskazujący paluszek ląduje na nosku mamy, taty, misia lub samej Ani. Jednak nowo odkrytym przebojem stało się od połowy wyjazdu słowo "citać". Anula jeździła za Tatą - kierowcą, ja obok. W kieszeni "na plecach" siedzenia pasażera miałam kilka podręcznych drobiazgów i dwie książeczki. Ania pokazywała na nie palcem i wołała: "y! y!", ale za któymś razem się zbuntowałam i odpowiedziałam, że poczytam jeśli ładnie powie: "czytać". I powiedziała! Teraz "citać" zaczyna się krótko po wejściu do auta i oczywiście trwało całą powrotną drogę, z przerwami na sen. Gdy tylko próbowałam odłożyć książeczkę, kategoryczno - proszące słówko przywoływało mnie do porządku. Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie!

Nieoceniony miał chęć na racuchy i wyprodukował ich całą górę. I jak mam utrzymać się na drodze chudnięcia, jeśli zastawia na mnie takie pułapki? Echh... A tak dobrze mi szło...


niedziela, 28 lipca 2013

Dobre Anioły czuwają :)

Nic się nie dzieje bez przyczyny i nie ma przypadków :) Boże... Naprawdę czuwa nad nami jakaś Dobra Dusza...
Dziś spędzamy dzień na kwaterze (być może z małym specerem po miasteczku), ponieważ Nieoceniony już od samego rana siedzi na torze i ogląda swoje kochane ściganty. Może mi się uda znaleźć właściwy program w węgierskiej tv i pooglądać chwilkę razem z nim. 
W związku z takim obrotem dnia, poszłam na śniadanie tylko z Anią, a później wyszłyśmy troszkę na kocyk przed pensjonat. Miła pani gospodyni dała nam dodatkowe poduszki i wystawiła dziecięce krzesełko. Jakoś tak wyszło, że zaczęłam z nią rozmawiać o Ani i chociaż każda z nas mówiła w znanych sobie językach, dogadałyśmy się doskonale. Gospodyni spytała czy słyszałam o metodzie Deveny, a gdy okazało się, że nie, zapisała mi wszystko na kartce żebym mogła sobie znaleźć w internecie. Podobno metoda jest bardzo dobra, przynosi świetne rezultaty i jest bardzo popularna na Węgrzech. 
Oczywiście dopadłam internetu gdy tylko Ania zasnęła i już sporo wiem. Jest to metoda uciskowa pracy na powięziach, opracowana przez węgierską terapeutkę Annę Deveny. Najlepsze rezultaty uzyskuje się do 5 miesiąca życia, ale można też oczywiście ćwiczyć później. Znalazłam informacje o polskiej mamie, która leczyła dziecko tą metodą w Niemczech i w Budapeszcie, a potem ściągnęła do Wrocławia terapeutkę z Londynu i co kilka tygodni robią pięciodniowe turnusy, nie wiem tylko czy również w tym roku. Już do niej napisałam maila, czekam na informacje. Znalazłam węgierską stronę Deveny i adres w Budapeszcie, nie ulega wątpliwości, że jutro tam pojedziemy, może uda nam się wcisnąć na konsultację i dowiedzieć czegokolwiek więcej. Na pewno pokazała się nowa furtka i otwiera kolejny rozdział. Jestem bardzo podekscytowana, serce mi szybciej bije. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie..? 

piątek, 26 lipca 2013

Polak - Węgier dwa bratanki

Sama nie wiem czemu, ale lubię ten kraj. Podoba mi się tutejszy klimat, lekko zdystansowany charakter ludzi i specyficzny język, niepodobny do żadnego na świecie. Podobno Węgrzy, by chronić niepowtarzalność swojego języka, utworzyli zespół ekspertów, mających za zadanie niedopuszczenie do przenikania obcobrzmiących słów z Zachodu, zaśmiecających ich dialekt. W ich miejsce tworzą swoje, rdzennie węgierskie wyrazy i bronią się przed zalewem angielszczyzny. Na wielu domach wywieszone są flagi, tak po prostu, bez żadnego święta, a barwy narodowe pojawiają się na reklamach, etykietach, nazwach sklepów - gdzie tylko się da. Podziwiam Węgrów za ich dumę narodową i mądre kultywowanie tradycji. Takie odczucia miałam piętnaście lat temu, gdy byłam tu po raz pierwszy i takie mam również teraz. Przy tym zdecydowana większość Węgrów, nie tylko młodych, bardzo dobrze mówi po angielsku i praktycznie kogo by się nie zaczepiło, odpowie na nasze pytania. Nie mówiąc już o sprzedawcach w sklepach z pamiątkami, taksówkarzach, policjantach czy właścicielach kwater. W naszym pensjonacie właściciel mówi po angielsku, a jego żona po niemiecku, ale i tak bez trudu dogadujemy się z nią mieszaniną tych języków, z niewielką pomocą rąk :) Dziś byliśmy na Wyspie Małgorzaty, gdzie pierwszą anglojęzyczną osobą był parkingowy. Poprzez obsługę restauracyjki, dziewczynę sprzedającą różnokolorowe napoje w budce przy parkowej alejce, inną dziewczynę przy lodówce Algidy, na panu od obsługi fontanny tańczącej w rytm muzyki skończywszy - wszyscy mówili po angielsku, dużo lepiej od nas zresztą. Doszło do tego, że byłam zaskoczona, że dziadek klozetowy (jest ich tu więcej niż babć, ciekawe zjawisko ) uparcie mówi do mnie po węgiersku. I nikt się tu nie boi obcokrajowców, naprawdę. 
Od każdej reguły są jednak wyjątki... Z tego wyjątku pośmiejemy się chyba jeszcze długo. A było to tak, że Mąż chciał kupić trochę brzoskwiń i arbuza, więc zatrzymaliśmy się obok przydrożnego straganu na rogatkach naszego miasteczka. Wysiadł, wybrał kilka brzoskwiń i nektarynek, a przy wadze dorzucił jeszcze dwie. Szybko się wówczas zorientował, że sprzedawczyni nie mówi po angielsku i jest Rosjanką. Próbował pogadać po polsku i też nic z tego, uzyskał tylko przestraszone: "Nie panimaju". Usiłował się dowiedzieć, czy arbuz jest dojrzały i czerwony w środku. Pokazał arbuz i pomidora i spytał, czy taki sam jest, tam w środku? "Nie panimaju..." - u pani oczy jak talary. Z nektarynką coś próbował, z takim samym skutkiem. Wobec tego sam przeszedł na rosyjski i spytał, czy ten arbuz krasiwyj, na co pani go zapewniła z wielką ulgą radością, że "oczień krasiwyj!", a ja myślałam, że się uduszę. Kupił arbuza (nie sprzedawali połówek), a co poszło nie tak, wyjaśniliśmy sobie w aucie. Boki od śmiechu mnie bolą do chwili obecnej :) Dziś małżonek wrócił z toru Formuły 1, na którym przeżywał trening swoich ukochanych wyścigówek, a że działo się to w pełnym słońcu całkiem południowego kraju, wrócił usmażony jak na patelni. Po czym usłyszał ode mnie, że jest "oczień krasiwyj" nie gorzej od arbuza i mieliśmy ubaw po pachy :))

Bardzo dobrze się stało, że tu przyjechaliśmy. Niesamowicie potrzebowałam takiego wyjazdu, a Mąż, jak sądzę, nie mniej. Gdybym we wrześniu ubiegłego roku wiedziała, że z Anią będzie aż tak źle, nie kupilibyśmy z dziećmi tych biletów w prezencie Nieocenionemu. Same w sobie nie były bardzo drogie, ale w połączeniu z ich realizacją, czyli przyjazdem, dają już jakąś kwotę, której zapewne nie zdecydowalibyśmy się wydać. Szczerze mówiąc wtedy jeszcze myślałam, że za miesiąc, dwa wszystko się unormuje. Ania zacznie robić to, czego nie robi, a potem nastąpi przełom i reszta pójdzie jak z płatka, a za rok dogoni inne dzieci. Dopiero w grudniu zrozumiałam, że Anuszka prawdopodobnie nigdy nie będzie taka, jak inne dzieci i żaden przełom nie przywróci Jej zdrowych odruchów i umiejętności. Wszystko trzeba będzie wyszarpać, a droga będzie pod górę, wysypana ostrymi kamieniami. Musiał upłynąć rok, aby to do mnie dotarło i abym pozbyła się  nierealnych marzeń. Nie bez powodu żałoba trwa rok. U mnie była to żałoba po złudzeniach, że lada chwila moje dziecko będzie zdrowe... 
Ostatnio wszystko przeliczam na rehabilitację i głupieję. Powoli dociera do mnie, że powinnam też zacząć przeliczać na zdrowie psychiczne swoje, rodziny i samej Anuli, która poza salami rehabilitacyjnymi, mordęgą ćwiczeń i chorymi dziećmi, powinna chyba widzieć także normalny świat i móc się nim cieszyć. To wszystko jest bardzo trudne. Jak nie zgłupieję od takich rozważań, to będzie cud...

poniedziałek, 22 lipca 2013

Rocznica ślubu

Dziś mijają dwa lata od mojego przepięknego ślubu humanistycznego, który był wymarzoną i cudowną, wzruszającą ceremonią. W dodatku kilka dni wcześniej dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się dzidziusia, zatem tamten dzień był dla nas szczególnie piękny i niezapomniany. Warto czasem odejść od schematów. Życie jest jedno, a dni uciekają jak szalone, stracone chwile nigdy już do nas nie wrócą. Dlatego chcę żyć tak, by u schyłku ziemskiej włóczęgi niczego nie żałować.

niedziela, 21 lipca 2013

Po powrocie, przed wyjazdem

Lubię lato! Rozlewające się wokół ciepło, parne wieczory z koncertem cykad, złote słońce i lekkie ubrania. Do tego świeże czereśnie, maliny, jagody i wiśnie, słodkie arbuzy, zielona fasolka i pachnące, polskie kalafiory. I kwiaty! Zastępy różnokolorowych roślin poprawiających mi humor zawsze i wszędzie. Lato jest cudne :)

Wróciliśmy w piątek, z krótkim postojem u stęsknionych Dziadków, a przed powrotem udało nam się pojechać na Starówkę. Zaparkowałam blisko Ronda de Gaulle'a, zatem wycieczka zaczęła się na początku Nowego Światu pysznymi pączkami od Bliklego. Uliczka urocza, pełna letnich kawiarnianych stoliczków i... nieustająco przejeżdżajacych autobusów komunikacji miejskiej, dymiących spalinami prosto w sałatki, kawy, desery i twarze konsumujących te specjały ludzi. Makabra... Jestem dzieckiem miasta, ale nawet dla mnie smród tych autobusowych wyziewów był nie do wytrzymania. Pragnęłam jak najszybciej dojść do nieco szerszego Krakowskiego Przedmieścia, a najchętniej od razu teleportować się na Plac Zamkowy. Niczego bym w tych knajpkach nie przełknęła, w dodatku przy nieustającym pochodzie tłumów, sunących w jedną i drugą stronę dziesięć centymetrów od brzegów stolików...
Dalej było już tylko lepiej i choć po powrocie do auta mocno czułam przebyte siedem kilometrów, nie żałowałam ani chwili.

Turnus minął szybko jak z bicza strzelił, teraz czekamy na efekty. W nagrodę za dzielność Anula dostała od Ciotek interaktywny mikrofon i zabawy ma z nim co niemiara.

Wczoraj poznaliśmy przyszłych teściów mojej Starszaczki, spędzając miłe popołudnie na ich działce rekreacyjnej, a dziś obejrzeliśmy mieszkanko Młodych, identyczne jak moje z czasów, gdy Córa miała przyjść na świat. I niech to będą jedyne podobieństwa naszych losów... Howk!
Podyskutowaliśmy nad rozwiązaniami meblowymi i przygotowaniami do ślubu, a dalszy ciąg nastąpi po naszym powrocie z wyjazdu marzeń Męża, czyli w sierpniu. 
Przy okazji - On jest naprawdę Nieoceniony. Co zrobił gdy byliśmy w Warszawie..? Odmalował przedpokój :) Z pomocą drugiego z Synów. Jak to dobrze mieć wreszcie Męża z prawdziwego zdarzenia. I umieć to zauważyć.

środa, 17 lipca 2013

Ćwiczymy w stolicy

Poniedziałek nas troszkę wykończył - pobudka przed 6 rano, podróż, zajęcia, a w międzyczasie zakwaterowanie w hotelu, rozpakowanie toreb i rozłożenie łóżeczka, co wcale nie okazało się tak proste jak  w wykonaniu mojego Męża... Wszystkiemu dzielnie dałam radę, gdzieniegdzie z pomocą Miśka, ale po terapii nadawaliśmy się jedynie na małe spożywcze zakupy i odpoczynek. Maluszka ćwiczyła roztrajkotana, rozsiewając wokół swój urok osobisty :) Jedna z cioć terapeutek jest nam znana, druga dla nas nowa, ale równie sympatyczna. 
O tym jak dobry wybrałam hotel, przekonałam się dzisiaj naocznie. Ponieważ Misiek został na zajęciach, mogłam wybrać się niedaleko siedziby instytutu na poszukiwania hotelu, w którym podobno często mieszkają rodzice turnusowych dzieci. Znałam nazwę, więc trafiłam bez trudu, a w środku... Coś okropnego. Zapyziały hotel robotniczy, który lata świetności (o ile kiedykolwiek była) datował na wczesnego Gierka. Przy recepcji dumna tabliczka o dostosowaniu obiektu do potrzeb osób niepełnosprawnych, natomiast do windy idzie się po dziesięciu schodkach... Winda zatrzymuje się na półpiętrach, do korytarza trzeba zejść kolejnych pięć schodków. Pani pokazała mi pokój, w którym prysznic był w pokoju, dosłownie. Łóżko, a obok niego kabina prysznicowa z rozsuwanymi drzwiami, wejście wprost z pokoju. Coś na kształt szafy, tylko zamiast półek - brodzik. Masakra. Ceny o 40% wyższe niż tu gdzie jesteśmy. Nie muszę dodawać, że prysznic mam w normalnej łazience, z parkingu do recepcji prowadzą drzwi bez jednego stopnia i nawet bez progu, a winda dojeżdża tam gdzie powinna, czyli wysiada się z niej na korytarzu wiodącym do pokoju. O czystości, stanie ścian, wykładzin i ogólnym wrażeniu ładu i porządku nie wspomnę. Nie ulega wątpliwości, że jeśli wrócimy, to tylko tu. Natomiast tamtego miejsca nie polecam nikomu, o czym poinformowałam terapeutki, niech też nie polecają.

Wczoraj miało być ładnie, a zaciągnęło chmurami, w związku z czym uradziliśmy, że "zwiedzimy" Złote Tarasy. Ładnie, owszem, a najciekawszy oczywiście szklany dach. Poza tym galeria jakich wiele i oczy mi z orbit nie wyszły, może jedynie na widok bułeczek-jagodzianek po 5 złotych sztuka. I krakowskich precli, kupowanych trzy tygodnie temu u stóp Wawelu za 1,5 zł, a tu wycenionych na 2,8 zł. Mimo to kupiłam, ponieważ Maluszka uwielbia krakowskie precle, a czego się nie robi dla dziecka. Obgryzała go pieczołowicie, a my usiłowaliśmy trafić coś dla Miśka. Zakończyło się zakupem jednej koszulki, bo nic innego mu się nie podobało, ale może powiedzieć, że był, widział i colę wypił. Znajomi niech zazdroszczą ;)
Wieczór i noc były ciężkie - Anula wystymulowana przez dwa dni, nie mogła zasnąć, a później dwa razy budziła się z krzykiem. Dziś też kiepsko ze spaniem, zobaczymy co noc przyniesie. Popołudnie dotlenione, ponieważ spędzone w całości w Łazienkach, może nie będzie źle.
Wiewiórki nakarmione :) 

Jest nam nieustająco trochę smutno i nostalgicznie... Dzielimy turnus z dziewczyną o miesiąc starszą od moich synów. Wysportowana i pełna radości życia, straciła wszystko w jeden dzień - dwa i pół roku temu kierowca samochodu potrącił ją na przejściu dla pieszych. Rozległy uraz mózgu. Rodzice (przyjechali obydwoje) mówią, że obecnie jest bardzo duża poprawa, ale dziewczyna nie siedzi, nie mówi, nie utrzymuje niczego w rękach, ma trudności z połykaniem, prawie nie ma mimiki twarzy. Co można powiedzieć..? Co można pomyśleć..? W obliczu takiej tragedii prawie wszystko wydaje się mniejszym dramatem. Trzymam kciuki za tych dzielnych rodzicówi i ich Córkę, której ciało jest przykute do wózka, a umysł wszystko słyszy i rozumie. Trzymam kciuki żeby walczyli i mieli siłę, żeby nie zwątpili, że jeszcze wiele może się udać.