środa, 5 czerwca 2013

Koń ustrzelony!

Mamy konika! Raczej - prawdopodobnie - chyba mamy. Innymi słowy, chyba udało mi się znaleźć hipoterapię :)) Jeśli się okaże, że to jest to, sama sobie w podzięce dłoń uścisnę, bo zasłużyłam :)
Łatwo nie było, można nawet powiedzieć, że niezbyt prosto. A było to tak:
Jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że gdzieś w okolicy jest hipoterapia, chyba w Klukach. Żadnych bliższych informacji. Ponieważ dziś po ćwiczeniach Anula usnęła, postanowiłam dać Jej dłuższą chwilę wytchnienia i pojechać do domu via Kluki. Widziałam tam kiedyś konie, więc pojechałam na azymut, ale nie bardzo trafiłam. Po długich kluczeniach (w końcu Kluki...) udało mi się znaleźć drogę dojazdową do dziwnego miejsca z zamkniętą bramą, za którą były przemysłowe budynki i jakaś chałupina, a wszystko jak z filmu o PRL-u. Brama się nagle rozsunęła, wjechałam na teren posesji i zauważyłam człowieka z papierosem. Powiedział, że właściciele będą dopiero po południu, ale wtedy nikt już nie pracuje i bramy nie otwiera, a dojechać do ich domu inaczej się nie da - po czym gestem pokazał mi następną bramę, za którą prawdopodobnie stał dom, otoczony drzewami i krzewami, które było widać (domu nie). Na pytanie,j ak w takim razie mam się dostać do tych właścicieli i czy coś wie o koniach, odpowiedział, że jakieś konie są, ale nic więcej nie wie i dał mi numer telefonu do swojej szefowej. Odjechałam stamtąd z dużą ulgą, przy zamykającej się w trakcie wyjeżdżania bramie... Swoją drogą, ciekawe co bym zrobiła gdyby ten facet wyszedł na papierosa w innym momencie...
Wróciłam do miasta, po drodze zahaczając o sklep ortopedyczny, gdzie z katalogu zaproponowano mi taki wózek, że słabo mi się zrobiło na sam widok. Ze świecą szukać gorszej ohydy i nie przekonało mnie, że wygodny. Podjechałam w jeszcze jedno miejsce, gdzie z kolei pani osłabiła mnie informacją, że nie ma możliwości obejrzenia wózka przed kupnem. "To są doskonałe wózki, wszyscy je kupują z katalogu, a przedstawiciel żaden nie jeździ z pokazem". Mam wydać 4,5 tys. w ciemno, nie przymierzając dziecka do wózka. Pani była zdziwiona, bo ona w tym roku już 7 takich wózków sprzedała i nikt nie chciał żadnych przymiarek. Jeszcze bardziej się zdziwiła, że byłam na pokazie sprzętu rehabilitacyjnego i przedstawiciel z drugiego końca Polski oferował przyjazd w razie potrzeby. Ona takich rzeczy nie praktykuje. Wózki są super, sprzedaje je od lat, może jedynie zadzwonić do firmy i zapytać czy się nadają dla 1,5 rocznego dziecka. Na pytanie czy ma jeszcze jakieś inne wózki, innych firm - nie ma. Sprzedaje te, bo te się dobrze sprzedają i nikt nie narzeka.
Hmmm.... Czyli są w mojej okolicy rodzice, którzy kupują swoim niepełnosprawnym dzieciom wózki "na gębę", nie widząc ich wcześniej na oczy. I kupują te jedne, bo wyboru nie mają żadnego. To albo nic. O ile tych kilka sprzedanych wózków to była prawda. Pani z pierwszego sklepu też zrobiła wielkie oczy, że są jakieś modele o nazwach, które podałam, ale sobie pozapisywała i ma sprawdzić. Niech sprawdza. Ja już posprawdzałam, nic mi nowego nie powie, prędzej ja jej. W głowie mi się nie mieści, że ludzie zawodowo zajmujący się handlem sprzętem ortopedycznym są takimi dyletantami. Masakra... Nic u nich nie kupię. Ręce opadają...

Wracając do koni - sprawa mnie gniotła. Po obiadku położyłam Andzię i przeszukałam internet wszerz i wzdłuż, znajdując coś niebywałego - stowarzyszenie założone przez Słowaczkę, utytułowaną specjalistkę od końskich terapii (tak przynajmniej wynikało ze strony internetowej), znajdujące się 5 km od mojego bloku... Zadzwoniłam i nawet się dodzwoniłam mimo problemów z zasięgiem. Od jakiegoś czasu pani z przyczyn zdrowotnych nie prowadzi indywidualnych zajęć, ale planują takie w przyszłości, trzeba śledzić ich stronę. Trochę to była dziwna rozmowa, nie do końca rozumiałam "w cziom dieło" i nie było to spowodowane wyłącznie słowacką polszczyzną mojej rozmówczyni. Czy wokół koni zawsze jest tak tajemniczo...? Na szczęście wpadło mi do głowy zapytać czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc i okazało się, że słyszała dobre opinie o jednej pani z... Kluk! A mąż mi wytłumaczy gdzie ta pani mieszka. Mąż wytłumaczył, że za szkołą w Klukach, zaraz na samym początku wsi, telefonu nie ma niestety, trzeba pojechać.
W związku z powyższym zaraz po przyjeździe z pracy TatoMęża, zostawiłam go na posterunku i ruszyłam do Kluk, w których się znów nieźle nakluczyłam. Stwierdzam, że nazwa miescowości jest wyjątkowo adekwatna do przeżyć z nią związanych.
Na początku wsi nie było żadnej szkoły, tylko rozciągające się po horyzont osiedle domków jednorodzinnych. Objechałam miejscowość w każdym kierunku (na szczęście mała), nie znajdując szkoły nigdzie. Uznałam, że dobrym punktem informacji będzie miejscowy sklep spożywczy i nie zawiodłam się, choć przez moment lekko ścierpłam - w sklepie były dwie młode panie, w tym jedna za ladą i ona to poprosiła kupującą koleżankę: "Ty wytłumacz, bo jak ja kiedyś wytłumaczyłam, to ludzie pojechali w przeciwną stronę." Bomba... Wyposażona w wiedzę przez klientkę sklepu, pojechałam i skręciłam gdzie kazano i tak sobie jechałam i jechałam, aż mi się prawie droga skończyła i coś ewidentnie było nie tak. Wypatrzyłam domek z ludźmi przy bramie, spytałam ich o szkołę i już wkrótce zawracałam, bo jednak trzeba było po drodze skręcić w lewo, co umknęło pani ze sklepu. Ulga, którą odczułam zobaczywszy wreszcie szkołę, równa się uldze ucznia po koniec czerwca... Sama szkoła - ogromna! I niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego znajduje się na końcu wsi, pod lasem? Na zdrowy rozum nikt tam nie trafi. Na zdrowy rozum powinna być w środku wsi, kawałek za ośrodkiem zdrowia. A nie jest.
Dom z "końską" przyczepą przy wjeździe wypatrzyłam od razu, po czym okazało się, że w domu pusto. Z przybudówki wyjrzały ciekawie dwie kozy i niepewny samego siebie pies, więc oddaliłam się do samochodu, bo nie lubię cudzych psów puszczonych luzem... Zastanawiałam się co robić. Przyszło mi na myśl, że zostawię w drzwiach kartkę z numerem telefonu i prośbą o kontakt, zanim jednak wygrzebałam z torebki jakąś kartkę, pies się bardzo uaktywnił i nieprzyjaźnie obszczekał młode brzózki sąsiadujące z posesją. Z niedowierzaniem wypatrzyłam w tych brzózkach faceta w kaloszach, z wiklinowym koszem. Grzybiarz... Początek czerwca... Od kluckich niespodzianek zaczęło mi się troszkę kręcić w głowie... Postanowiłam jednak przytomnie zadziałać, podjechałam i spytałam pana grzecznie, czy wie gdzie mogłabym znaleźć właścicieli posesji. I w tym momencie stał się cud, ponieważ czerwcowy grzybiarz z pustym koszem dał mi dwa numery telefonów wraz z imionami i nazwiskiem! Ufff...
Dalej już poszło jak z płatka - dodzwoniłam się do pani terapeutki, która miała być w domu za godzinę i prowadziła samochód bez zestawu, więc umówiłyśmy się na telefon wieczorem. Jestem już po rozmowie, wszystko poustalane i jeśli pogoda dopisze, melduję się z Anulą w piątek o szesnastej. Mam nadzieję, że od tej pory Kluki zaskoczą mnie już tylko pozytywnie...

1 komentarz:

  1. Ja w sprawie wózka. Nie wiem czy Państwu jest potrzebny wózek aktywny czy taki raczej który jest inwalidzkim ale w niczym się nie różni od wózka spacerowego. Dla naszej córki kupiliśmy właśnie taki niestety drogi (teraz będziemy walczyć z NFZ .. droga trochę od tyłu) i nie było mowy żeby przedstawiciel nie przyjechał. Przedstawiciel producenta był jak najbardziej, przywiózł oprócz tego 4 inne modele. W każdym córa mogła się usadzić, sprawdzić, dotknąć, pojeździć. Więc Pani ze sklepu, przykro to mówić, niedoinformowana kompletnie.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.