piątek, 26 kwietnia 2013

Pracowity tydzień pełen dobrych wieści

O rety... Doba za krótka! Pięć dni istnego szaleństwa. Ale po kolei...

W poniedziałek pojechałyśmy do "naszej" rehabilitantki na Bobathy i pierwsze co powiedziała, to że Ania lepiej się trzyma w siadzie. Uśmiechnęłam się i wtedy padło pytanie, czy chorowała? Myślałam, że uda mi się nie tłumaczyć nieobecności w poprzednim tygodniu, ale nie wyszło... Kiedyś kiedyś, dość dawno temu, rozmawiałyśmy z rehabilitantką na temat różnych metod rehabilitacji i nie wyrażała się pozytywnie o Masgutowej, dlatego teraz było mi trochę głupio wyjawić prawdę. Śmiałam się do Ani: "Powiemy cioci gdzie byłyśmy..? Nie, nie powiemy... Ciocia się w czoło popuka :))" W końcu oczywiście powiedziałam i śmiechu było co niemiara, że się tak boimy przyznać. Terapeutka zrozumiała, że chcę spróbować różnych możliwości, nie darowałabym sobie gdybym coś zaniedbała. Skorygowałam też krzywdzące poglądy na temat metody i inne krążące twierdzenia. Sporo ćwiczeń ma moim zdaniem głęboki sens i będę je wykonywać, bo uzupełniają to, czego Ania  nie ma na Bobathach. Tak czuję i będę się trzymać swoich odczuć.
Poza tym widzimy z Mężem, że Mała ma po turnusie luźniejsze rączki, a nie możemy mieć zbiorowych omamów. Od wczoraj robię część ćwiczeń, muszę je dokładnie rozpisać na dni, ponieważ jest ich dużo i trochę się gubię. Zrobię szczegółowy harmonogram i opanuję sytuację.

We wtorek pojechałam z Anulą do Matki Polki na wizytę w związku z ewentualnym kolejnym dwutygodniowym turnusem ćwiczeń. Pani doktor była pod wrażeniem postępów Ani, do tego stopnia, że powiedziała: "Nie to samo dziecko!" Mała była kontaktowa, roześmiana i "gadatliwa", pełzała po leżance, łapała jeżdżącą kaczuszkę i zegarek pani doktor i ogólnie była urocza. Powiedziałam, że Bobathy mamy obstawione własnym sumptem, więc dostałyśmy skierowanie na Vojtę. U pani rehabilitant się z kolei okazało, że idzie na urlop, a gdy wraca my jedziemy na turnus. Stanęło na tym, że zaczynamy 11 czerwca. Półtora miesiąca po wizycie lekarskiej, ale trudno, nic się innego nie wymyśli.
Po powrocie z Łodzi pojechałyśmy na pierwsze spotkanie z nowym rehabilitantem ze Stowarzyszenia. Wizyta była "zapoznawcza", praca zacznie się gdy Mała się oswoi, więc na razie nic więcej nie wiem. Natomiast spotkałam córeczkę taty z łódzkiego szkolenia :) Przyjechała z opiekunką na ćwiczenia. Przez nawał zajęć i choroby Ani nie dałam rady do tej pory zdzwonić się z mamą tej dziewczynki, trzeba będzie to nadrobić, koniecznie. Od opiekunki dowiedziałam się, że chodzą do logopedy w naszym mieście i dostałam namiary. 
Po południu zadzwoniłam zapytać czy przyjmą Anię. Okazało się, że obejmują opieką dzieci dopiero od 3 roku życia. Nie dałam za wygraną, powiedziałam o wcześniactwie i problemach neurologicznych Ani i po konsultacji pani neurologopeda zgodziła się nas przyjąć :) Termin na początek czerwca, ale jest. Na miejscu i na NFZ!

Środa przyniosła trochę nerwów, za to finał szczęśliwy. Zawiozłam Męża do Łodzi na badania, których wyniku trochę się obawiałam, on zresztą też jak się później okazało. Starsza córa pochodziła z Anulą po parku, a ja czuwałam przy Nieocenionym, który dostał narkozę i dlatego nie mógł jechać sam. Badanie wyszło idealnie, stukilowy głaz zalegający na piersiach zrobił wielkie "Bum!" i mogliśmy pojechać do Manufaktury coś zjeść i polatać po sklepach, ze szczególnym uwzględnieniem sklepów z malutkimi legginsikami, sukieneczkami i piżamkami.
Zanim wróciliśmy do domu, moi kochani synowie odwalili 2/3 roboty przy przemeblowywaniu pokoju starszej córki tak, by można tam wygospodarować więcej miejsca. Starszaczka ma plany wyprowadzkowe, w domu bywa już z rzadka i wyraziła zgodę na reorganizację w celu wykorzystania jej dotychczasowej przestrzeni do innych potrzeb. 

Czwartek to kolejna rehabilitacja oraz konsultacja z logopedą w "naszym" ośrodku i kolejne miłe chwile :) Pani przyjmuje nas z doskoku, w razie potrzeby lub kontrolnie, w ciągu roku była to czwarta wizyta. Logopedka zauroczona! Anula coraz lepiej radzi sobie z łykaniem gromadzącej się śliny, czasem jej coś ucieknie gdy jest zaaferowana i zapatrzona. Przerzuca gryzienie twardszych rzeczy na przód, na siekacze. Łyka nawet "problemowe" kawałki jedzenia (jeszcze w grudniu się krztusiła). Dobrze zbiera przecier z łyżeczki (z tym też był problem). No i gada! Zaprezentowała "koko" i "kot", powtórzyła "co" i "ty". Pani nie mogła uwierzyć, że Mała mówi "koń", z głośnym i wyraźnym "ń" ma końcu, bo wymaga to podobno takiego ułożenia języka, które jest prawie niespotykane u tak małych dzieci. Była gotowa przekopać ośrodek w poszukiwaniu konia, ale znalazł się w książeczce i po kilku zachętach Anula powiedziała "koń!" Pani logopeda zachwycona, stwierdziła że jest rewelacyjnie.
W świetle tego spotkania może się okazać, że świeżo zaplanowana wizyta u neurologopedy nie będzie bardzo potrzebna (albo nawet wcale), ale na jedno spotkanie pójdę i zobaczymy co powie inny fachowiec.
Po logopedzie i integracji sensorycznej miałyśmy psychologa i też było lepiej niż myślałam. Po pierwsze jego kolega, wtrącający się do tej pory bez potrzeby, tym razem siedział nad wyraz cicho i tylko raz coś wrzucił. Duża ulga. Po drugie - wstępne wyniki diagnozy pokazały odczuwany przez nas stan faktyczny, czyli motorykę dużo poniżej (wiadomo nie od dziś...), mowę powyżej wieku, a reszta w normie. Można popracować nad nazywaniem części ciała i powtarzaniem gestów. Od dawna noszę się z zamiarem kupna "Szczeniaczka-Uczniaczka" i czas wprowadzić myśli w czyn! Psycholog jeszcze nas przyjmie podsumowująco, ale terapii nie będzie, co najwyżej pomocnicze ćwiczenia do domu.
Chyba powinnam zatrudnić kogoś w domu do robienia części ćwiczeń, spacerów albo gotowania, prania i sprzątania, bo chwilami przestaję się wyrabiać. Żartowałam... Nie stać mnie, niestety.
Wracając odebrałam z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej opinię o wczesnym wspomaganiu, ważną do czasu rozpoczęcia przez Anię nauki w szkole. Opinia jest tak napisana, że otwiera nam możliwość korzystania z wszystkich form pomocy w ramach wczesnego wspomagania, łącznie z pomocą dla nas jako rodziców. Bardzo, bardzo się cieszę. Szczególnie w wieku przedszkolnym będzie to miało duże znaczenie. Muszę zadzwonić i podziękować pani dyrektor i Zespołowi. I koleżance, która mi podpowiedziała takie rozwiązanie.
Odebrałam też zdjęcia paszportowe Malutkiej, wreszcie można ruszać z procedurą wyrobienia dokumentu.

Dziś miało być spokojniej i mniej pracowicie, a wyszło... jak zawsze :)) Puściłam dwa prania, rozwieszając je na balkonie, posegregowałam gazety i odkurzyłam mieszkanie. Potem pojechałam wymienić wreszcie opony na letnie, oczywiście z Anią, bo gdzie miałabym Ją zostawić i przy okazji ucięłam miłą pogawędkę z córką mechanika, z którą starsza córa uczyła się przez całą podstawówkę. Mąż był w delegacji na Śląsku, nie musiałam się nigdzie spieszyć, zatem prosto z warsztatu podjechałam pod market, niedaleko którego jest ładny park. Wózek nie opuszcza bagażnika mojego auta, więc poszłyśmy na słoneczny spacer. Na spacery chodzimy zresztą każdego dnia, minimum na godzinę, co zagęszcza mi organizację zajęć, ale jak przyjemnie grzać się w ciepłych promykach po tak długiej zimie. Anusia zasnęła gdy nagle dzwoni Mąż z pytaniem gdzie jesteśmy? Nie mogłam uwierzyć, że już jest w domu, sądziłam że mnie podpuszcza. Uwierzyłam dopiero po dźwiękach Anusinej gitarry. Ustaliliśmy, że damy Ani pospać, Mąż podszykuje obiad, a potem przyjdzie do marketu. Ja tam w międzyczasie dotrę ze spaceru i zrobię zakupy, bo trzeba uzupełnić lodówkę i zaopatrzyć się w kilka przegryzek i napojów na jutrzejsze urodziny moich chłopaków-bliźniaków. Planowałam pojechać do sklepu wieczorem, po powrocie Męża z wyjazdu, ale skoro poszło mu tak szybko to załatwiliśmy to za jednym zamachem.
Tak wygospodarowany czas i energię przeznaczyłam na umycie wszystkich drzwi i finałowe uporządkowanie pokoju Starszaczki, łącznie z myciem okna. W efekcie na filmie o Annie German nie wiedziałam gdzie położyć nogi i ręce...
Dobrze chociaż, że psu przeszedł nagły fijoł z matkowaniem skubanemu gumowemu kurczakowi. Od dwóch dni można było oszaleć od ciągłego skomlenia od rychłego rana do późnej nocy. Coś się psicy poprzestawiało w rozumku i za nic nie można było jej uspokoić, a chowanie kurczaka tylko pogarszało sprawę. Jutro mieliśmy jechać do weterynarza po jakieś psie psychotropy, bo i zwierzęcia szkoda, i ludzi. W akcie desperacji wyniosłam w końcu kurczaka do składziku na półpiętrze i po jakimś czasie suka się uspokoiła. Oby trwale... A tą gumową cholerę muszę jutro wyrzucić do jakiegoś odległego śmietnika....

I to tyle. W skrócie! :)) Padam. Jutro dokończenie porządków, rehabilitacja z prywatną panią i ćwiczenia Masgutowej, a potem... imprezka!! 
Siedemnaście lat temu też była sobota. Boże, jak to szybko zleciało... Za rok będą pełnoletni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.