piątek, 26 lipca 2013

Polak - Węgier dwa bratanki

Sama nie wiem czemu, ale lubię ten kraj. Podoba mi się tutejszy klimat, lekko zdystansowany charakter ludzi i specyficzny język, niepodobny do żadnego na świecie. Podobno Węgrzy, by chronić niepowtarzalność swojego języka, utworzyli zespół ekspertów, mających za zadanie niedopuszczenie do przenikania obcobrzmiących słów z Zachodu, zaśmiecających ich dialekt. W ich miejsce tworzą swoje, rdzennie węgierskie wyrazy i bronią się przed zalewem angielszczyzny. Na wielu domach wywieszone są flagi, tak po prostu, bez żadnego święta, a barwy narodowe pojawiają się na reklamach, etykietach, nazwach sklepów - gdzie tylko się da. Podziwiam Węgrów za ich dumę narodową i mądre kultywowanie tradycji. Takie odczucia miałam piętnaście lat temu, gdy byłam tu po raz pierwszy i takie mam również teraz. Przy tym zdecydowana większość Węgrów, nie tylko młodych, bardzo dobrze mówi po angielsku i praktycznie kogo by się nie zaczepiło, odpowie na nasze pytania. Nie mówiąc już o sprzedawcach w sklepach z pamiątkami, taksówkarzach, policjantach czy właścicielach kwater. W naszym pensjonacie właściciel mówi po angielsku, a jego żona po niemiecku, ale i tak bez trudu dogadujemy się z nią mieszaniną tych języków, z niewielką pomocą rąk :) Dziś byliśmy na Wyspie Małgorzaty, gdzie pierwszą anglojęzyczną osobą był parkingowy. Poprzez obsługę restauracyjki, dziewczynę sprzedającą różnokolorowe napoje w budce przy parkowej alejce, inną dziewczynę przy lodówce Algidy, na panu od obsługi fontanny tańczącej w rytm muzyki skończywszy - wszyscy mówili po angielsku, dużo lepiej od nas zresztą. Doszło do tego, że byłam zaskoczona, że dziadek klozetowy (jest ich tu więcej niż babć, ciekawe zjawisko ) uparcie mówi do mnie po węgiersku. I nikt się tu nie boi obcokrajowców, naprawdę. 
Od każdej reguły są jednak wyjątki... Z tego wyjątku pośmiejemy się chyba jeszcze długo. A było to tak, że Mąż chciał kupić trochę brzoskwiń i arbuza, więc zatrzymaliśmy się obok przydrożnego straganu na rogatkach naszego miasteczka. Wysiadł, wybrał kilka brzoskwiń i nektarynek, a przy wadze dorzucił jeszcze dwie. Szybko się wówczas zorientował, że sprzedawczyni nie mówi po angielsku i jest Rosjanką. Próbował pogadać po polsku i też nic z tego, uzyskał tylko przestraszone: "Nie panimaju". Usiłował się dowiedzieć, czy arbuz jest dojrzały i czerwony w środku. Pokazał arbuz i pomidora i spytał, czy taki sam jest, tam w środku? "Nie panimaju..." - u pani oczy jak talary. Z nektarynką coś próbował, z takim samym skutkiem. Wobec tego sam przeszedł na rosyjski i spytał, czy ten arbuz krasiwyj, na co pani go zapewniła z wielką ulgą radością, że "oczień krasiwyj!", a ja myślałam, że się uduszę. Kupił arbuza (nie sprzedawali połówek), a co poszło nie tak, wyjaśniliśmy sobie w aucie. Boki od śmiechu mnie bolą do chwili obecnej :) Dziś małżonek wrócił z toru Formuły 1, na którym przeżywał trening swoich ukochanych wyścigówek, a że działo się to w pełnym słońcu całkiem południowego kraju, wrócił usmażony jak na patelni. Po czym usłyszał ode mnie, że jest "oczień krasiwyj" nie gorzej od arbuza i mieliśmy ubaw po pachy :))

Bardzo dobrze się stało, że tu przyjechaliśmy. Niesamowicie potrzebowałam takiego wyjazdu, a Mąż, jak sądzę, nie mniej. Gdybym we wrześniu ubiegłego roku wiedziała, że z Anią będzie aż tak źle, nie kupilibyśmy z dziećmi tych biletów w prezencie Nieocenionemu. Same w sobie nie były bardzo drogie, ale w połączeniu z ich realizacją, czyli przyjazdem, dają już jakąś kwotę, której zapewne nie zdecydowalibyśmy się wydać. Szczerze mówiąc wtedy jeszcze myślałam, że za miesiąc, dwa wszystko się unormuje. Ania zacznie robić to, czego nie robi, a potem nastąpi przełom i reszta pójdzie jak z płatka, a za rok dogoni inne dzieci. Dopiero w grudniu zrozumiałam, że Anuszka prawdopodobnie nigdy nie będzie taka, jak inne dzieci i żaden przełom nie przywróci Jej zdrowych odruchów i umiejętności. Wszystko trzeba będzie wyszarpać, a droga będzie pod górę, wysypana ostrymi kamieniami. Musiał upłynąć rok, aby to do mnie dotarło i abym pozbyła się  nierealnych marzeń. Nie bez powodu żałoba trwa rok. U mnie była to żałoba po złudzeniach, że lada chwila moje dziecko będzie zdrowe... 
Ostatnio wszystko przeliczam na rehabilitację i głupieję. Powoli dociera do mnie, że powinnam też zacząć przeliczać na zdrowie psychiczne swoje, rodziny i samej Anuli, która poza salami rehabilitacyjnymi, mordęgą ćwiczeń i chorymi dziećmi, powinna chyba widzieć także normalny świat i móc się nim cieszyć. To wszystko jest bardzo trudne. Jak nie zgłupieję od takich rozważań, to będzie cud...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.