sobota, 30 listopada 2013

Piątek pełen łez...

Anula znowu zasmarkana, buuu... Mnie też troszkę dopada, ale bronię się jak mogę, głównie mlekiem z masłem i miodem. Robota w domu czeka i nie ma czasu na chorowanie.
Odwiedziła nas wczoraj koleżanka, zbierałyśmy się do tego spotkania od tygodni i ciągle coś, ale wczoraj udało się je doprowadzić do skutku. Przeżyłam ogromne wzruszenie i zaskoczenie - Ania rozświergotana i cała w uśmiechach, a koleżanka w pewnym momencie przybiegła do mnie do kuchni i rozpłakała mi się w ramionach... Tak bardzo jej szkoda mojej córki i tego, że nie jest zdrowa jak inne dzieci! Że taka słodka, kochana, rezolutna, a nie może nawet swobodnie usiąść... Że serce jej pęka kiedy na to patrzy... Kochana dziewczyna. Są jeszcze na tym świecie wrażliwi ludzie, których porusza cudza krzywda. Bardzo ciepło i fajnie porozmawiałyśmy i może będziemy się częściej spotykać, skoro strach przed reakcją na to, co się przydarzyło Ani został choć trochę oswojony...
Uświadomiłam sobie przy tym, jak bardzo zamknęłam w sobie emocje by móc na codzień funkcjonować. Przepłakałam wiele dni i nocy, cały czas zdarza mi się tłumić łzy pod powiekami, ale muszę żyć i działać na rzecz zdrowia Maluszki, więc musiałam stworzyć mechanizmy obronne, które pozwolą mi trwać bez totalnego rozsypania. Pozamrażałam się i czuję to, niestety, ponieważ jest to broń obosieczna, przyprósza wszystkie uczucia, także te miłe. Na razie jednak wyjścia nie ma, troszkę skorupki jest potrzebne by przeżyć.
Wieczór także tonął we łzach, ponieważ jedna ze stacji emitowała "Listy do M.", a ja postanowiłam ten film obejrzeć. Oglądałam go w kinie dwa lata temu, kilka dni przed urodzeniem się Ani. Pan profesor kazał mi wychodzić z domu (wcale nie jestem teraz pewna czy dobrze zalecał), zrobić świąteczne zakupy, iść do kina, więc poszliśmy. Już wtedy przeżyłam kilka scen (pokoik zmarłego dziecka i szczęśliwe narodziny bobasa, którego mama do ostatnich chwil mogła swobodnie chodzić tam, gdzie chciała), choć chwilami udawało mi się odprężyć i zapomnieć o lęku. Cały czas wierzyłam, że w Wigilię nadal będę w ciąży... Stało się jednak inaczej... Wczoraj, patrząc ponownie na film, otworzyło mi sie wiele wspomnień i kolejny raz poczułam, jak wielkie mamy szczęście - w pokoju obok nie ma przerażajacego mauzoleum, tylko śpi w nim zakatarzona Anula, która wniosła w nasze życie tak wiele (choć trudnego, ale jednak!) szczęścia :)

A swoją drogą co to za durne pomysły, żeby film o Wigilii puszczać w andrzejki??? Powariowali w tej telewizji doszczętnie! Od tygodnia z ekranu wieje śniegiem, śpiewają renifery i biegają święci Mikołaje, jakiś obłęd! Przesada, gruba przesada. Amerykanizacja naszego społeczeństwa zaczyna bić rekordy absurdu i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Ze skrzynki wyjęłam wczoraj ulotkę informującą o Black Friday, no to już szczyt! Gdzie my w końcu żyjemy, w Polsce czy w USA...??? Jeśli już koniecznie chcą przeszczepiać te wyprzedaże, to może pod naszymi nazwami? Tylko, że Czarny Piątek już by nie brzmiał tak "ciekawie" i "światowo" i bardziej by się kojarzył z czarną ospą albo krachem na giełdzie niż z czymkolwiek zachęcającym i pozytywnym. Czasami aż szlag mnie trafia i z całego serca zazdroszczę mądrym Węgrom, którzy dbają o swój język do tego stopnia, że specjalna komisja pilnuje niezachwaszczania go obcymi nazwami, a językoznawcy tworzą nowe słowa, które są rdzennie węgierskie. Można? Można! Tylko trzeba się przestać czuć jak uboga ciotka z prowincji, która powinna Wielkiemu Bratu na każdym kroku pięty całować!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.