czwartek, 10 stycznia 2013

W czeluściach, choć jakby wyżej

Nielekko... Szaro, smętnie i ponuro, za oknem i w duszy. Najgorsze jest to, że nie mam w zasadzie rodziny, nie mam komu się wyżalić i pogadać. Żadnych bliskich więzów krwi. 
Pięć lat temu odnaleźliśmy się ze starszym przyrodnim bratem, synem mojego ojca. Widzieliśmy się przez krótki czas jako dzieci i straciliśmy się z oczu na 30 lat, dorośli się o to postarali. Udało nam się znaleźć dzięki portalowi społecznościowemu, historia jak z telenoweli. Myślałam, a chyba nawet oboje myśleliśmy, że ta relacja będzie bliższa niż się okazała w praktyce, ale cóż... Nie wychowaliśmy się razem, wyszła wieloletnia przepaść, w dodatku jego mama nie była zachwycona... Nie jest źle, ale jest tak sobie. Średnio blisko. 
Teściów mam dobrych, ale 70 km stąd. Poza tym to już wiekowi ludzie, więc ich ewentualna pomoc byłaby bardzo problematyczna. Nie chcę im dokładać zmartwień, sami doskonale wiedzą i rozumieją jak mi (nam) jest, a nic nie mogą zrobić. Mogą okazywać mi serdeczność i wsparcie i kochać Anię, to i tak jest dużo i wiele dla mnie znaczy. 
Ze szwagierką się lubimy, ale nie zwierzamy się sobie ze zmartwień. Mam też niejasne poczucie, może krzywdzące, że Ania "zabrała" troszkę serca dziadków jej synowi. Do tej pory on był najukochańszym wnukiem, ponieważ dzieci mojego męża zaanektowali drudzy dziadkowie, teściowie bywali tam od święta. Tym wnukiem z kolei opiekowali się od urodzenia, więc siłą rzeczy wytworzyła się między nimi silna więź. Nie jestem pewna czy ktoś nie jest troszkę zazdosny o konkurencję, choć to tylko moje fantazje.
I tak to mniej więcej wygląda. Od wielu lat, praktycznie od zawsze, radzę sobie sama bo nie mam alternatywy. Mogłam liczyć wyłącznie na mężów, czasem na znajomych. Była teściowa też przez lata  nie kwapiła się do bliźniaków swego syna, potem to się zmieniło, ale w kwestiach wychowawczych może nawet lepiej by się nie wypowiadała...
Mąż bardzo mi pomaga, o ile można to nazwać pomaganiem. Po prostu działamy razem. Z tym, że On pracuje, 50 km od domu, i późno wraca. Z jednej roboty rzuca się w drugą, domową. I nie chciałabym żeby dostał zawału, co wcale nie jest nierealne. Bardziej Go nie obciążę, nie ma mowy.

Jest jeszcze opcja pomocy profesjonalnej. Teoretycznie. Bardzo teoretycznie... W praktyce - sama od lat pracuję w pomaganiu i znam prawie wszystkich. Miasto jest nieduże, oferta psychologiczna prawie żadna. Dobrą terapeutką, która mogłaby coś wskórać, jest moja koleżanka, więc pomoc z jej strony odpada. Wiosną, kiedy też było ze mną kiepsko, poleciła mi swoją znajomą i byłam u niej kilkukrotnie. Kobitka bardziej od testów psychologicznych niż czegokolwiek więcej. Miła, sympatyczna, chciała pomóc, ale cóż, narzędzi ku temu brak... Tyle, że sobie trochę pogadałam, popłakałam. Zawsze coś.
Bardziej pomogła mi młodziutka psycholożka ze stowarzyszenia, gdzie rehabilituję Anię. O tyle to było trudne, że mogłam u niej być tylko wtedy, gdy Ania miała ćwiczenia. Ciężko się móc rozsypać kiedy w perspektywie zaraz trzeba wrócić po maluszka, pozbierać się do wyjścia i dojechać 30 km do domu. Raz mi się tylko udało, poprosiłam męża żeby wziął wolne i pojechał ze mną. Zajął się Anią a ja sobą i mogłam się rozpaść na kawałki... Poza tym oczyszczeniem trochę z tą dziewczyną pogadałyśmy i dzięki tym rozmowom pojawiły się anioły. Miesiąc później odeszła - była z Łodzi, znalazła ofertę pracy bez dojazdów. Na jej miejsce przyjęto dwóch psychologów. Dwudziestoparoletni nieopierzeni chłopcy, jakoś nie czuję żebym chciała się u nich reanimować...
Brzydko mówiąc: dupa i kamieni kupa. Szukasz pomocnej dłoni - spójrz na koniec swojego przedramienia. Gdybym mieszkała w Łodzi... Gdybym. Ale nie mieszkam.

Przedwczoraj mój syn najpierw złożył mi życzenia z okazji rocznicy ślubu, a wieczorem doprowadził do szewskiej pasji... Zaproponowałam mu, że jeśli reguły tego domu mu nie odpowiadają, to ma również ojca. Tylko, że on do taty nie pójdzie, bo zawsze mieli do siebie dalej niż on do mnie. Zagryźliby się po tygodniu... Tak czy inaczej znów mi dołożył.

W środę rozpoczęłyśmy rehabilitację w Łodzi. "Turnus" w oddziale dziennym - szumna nazwa... Ćwiczenia trwają... 40 minut! W jedną stronę jadę godzinę. Paranoja. Mimo to zdecydowaliśmy się, ponieważ tak mi mówi wnętrze, a warto słuchać głosu intuicji. O spotkaniu z badającą nas panią doktor napiszę w najbliższym czasie.
Lekko nie jest, w przenośni i dosłownie - Ania waży już 12 kilo. Plus ciepłe ubranie i kombinezon, plus torba na ramię z pieluchami, ubrankiem na zmianę, termosem z wodą na mleko, piciem itd. Plus moje zimowe ciuchy. To waży... Sporo waży... Nogi się rozjeżdżają w śliskiej brei, na głowy kapie z nieba, a trzeba dotrzeć do auta, potem z auta do poradni przez kilka korytarzy i szklanych drzwi, a później droga powrotna. Za to sama podróż jest odpoczynkiem i prawie relaksem, ponieważ uwielbiam jeździć samochodem, dobrze mi się wtedy myśli i regeneruje. W kiepskich czasach drugiego małżeństwa potrafiłam wsiąść w auto w środku nocy i jeździć dwie godziny, aż się uspokoiłam. Chyba minęłam się z powołaniem, trzeba było zostać kierowcą tira. No cóż, już za późno...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.