poniedziałek, 19 listopada 2012

Astma

Wczoraj po raz pierwszy od kilkunastu lat miałam atak duszności. Kasłałam bez końca i nie mogłam złapać tchu. Dobrze, że Mąż miał jeszcze Berotec (ma duszność sezonową kiedy pylą brzozy), dzięki temu odzyskałam oddech. Znaleźliśmy też pół opakowania teofiliny. Wiem, że nie powinnam leczyć się sama, ale nie byłam w stanie dojechać do lekarza, na samą myśl o ubieraniu się i wychodzeniu gdziekolwiek robiło mi się jeszcze gorzej.

Na astmę przechorowałam całe dzieciństwo. Ataki duszności przychodziły wraz z infekcją górnych dróg oddechowych albo po wysiłku. Nie było wtedy nowoczesnych leków, w związku z tym nie wolno mi było biegać, skakać, męczyć się i ćwiczyć na wf. Z wychowania fizycznego byłam zwolniona od podstawówki do końca liceum. Pamiętam jak kiedyś, w czwartej klasie szkoły podstawowej, wuefista stwierdził, że jaka tam astma, zwykłe cackanie się i on mnie wyleczy z tych wymysłów. Kazał mi biegać wokół boiska razem z klasą. Próbowałam protestować, ale co może dziesięcioletnie dziecko? Po dwóch okrążeniach zaczęłam się dusić i upadłam na bieżnię, obudziłam się w szpitalu. Awantury, jaką słusznie zrobiła moja matka podobno szkoła jeszcze nie widziała. W liceum trafił mi się jeszcze jeden "uzdrowiciel", ale opowiedziałam mu tamtą historię i spytałam czy jest pewien, że chce mnie mieć na sumieniu. Chyba zwątpił w cudowne właściwości ruchu w moim przypadku, bo odpuścił. 
W liceum zresztą ataki nie były już tak częste i silne, zaczęło mi przechodzić wraz z dojrzewaniem. Apogeum  miało miejsce w piątej i szóstej klasie podstawówki. Bywało, że dwa tygodnie byłam chora, wracałam na tydzień do szkoły i znów dwa tygodnie leżałam z zapaleniem oskrzeli i dusznością. Od pełnoletności w zasadzie się uspokoiło, poza jednym przypadkiem, kiedy już pracowałam i złapałam grypę. Mimo to chodziłam do pracy. Po kilku dniach dostałam 40 stopni gorączki i atak astmy, karetka zabrała mnie do szpitala i okazało się, że mam zapalenie oskrzeli i początki zapalenia płuc, a do tego zapalenie zatok. Po dwóch tygodniach w szpitalu, antybiotykach,  serii dożylnych zastrzyków z euphiliny i dwudziestu jeden punkcjach (siedem z jednej zatoki i czternaście z drugiej), wypisali mnie do domu ze skierowaniem poszpitalnym do sanatorium. Ponieważ pracowałam wtedy w służbie zdrowia, trzy miesiące później jechałam już pociągiem do Rymanowa Zdroju. Właśnie w tym pięknym uzdrowisku dowiedziałam się, że jestem w ciąży z pierwszą córką.
Wracając do astmy - od tamtego czasu dwa razy mnie jeszcze przydusiło, już po urodzeniu synów. Rozpoczęłam pracę w ośrodku dla chłopców niedostosowanych społecznie. Przyjeżdżali (lub byli dowożeni przez policję - to częściej) z całej Polski, przywlekając jesienią infekcje ze wszystkich stron kraju. Tworzyła się z tego istna wirusowa bomba, a ja przez pierwszą jesień pracy tam byłam non stop chora. Później się chyba uodporniłam. I do wczoraj miałam spokój z dusznością.
Nie ma to jak załapać się na szpitalne mutanty. Dziś jest trochę lepiej, ale martwię się o Anię. Oby zwalczyła choróbsko bez dodatkowych komplikacji. Powinnam ją wziąć na rejon na kontrolę, ale nie mam siły wyjść z domu. Muszę coś wymyślić...

Jak dobrze mają kobiety, które mogą liczyć na pomoc rodziców lub rodzeństwa. Echhh...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.