poniedziałek, 12 listopada 2012

Kilka słów o rozstaniach

Zawsze są trudne. Z reguły wiążą się z przegraną. Mniej lub bardziej traci każda ze stron. Czasami są jednak nieuniknione i lepsze niż trwanie w dotychczasowym "czymś", co tylko z pozoru jest związkiem. Jestem zdania, że dorośli, dojrzali, poukładani ludzie nie rozstają się dla kaprysu i porusza mnie płytkie i stereotypowe podsumowywanie takich decyzji. Chociażby Zamachowski... Fakt, Richardson trochę przesadza. Na prawo i lewo obwieszcza światu swoje szczęście i ściąga gromy na oboje, choć na partnera, zauważmy, jednak mniej. W komentarzach to ona jest uważana za winną, prowodyrkę odejścia męża od żony i czwórki dzieci. Pan Zbigniew jest traktowany dużo przyjaźniej. Chyba zatem każdy widzi, że nie jest on skaczącym z kwiatka na kwiatek podrywaczem. To się czuje. W takim razie co mu się stało? Nie wygląda jakby nagle oszalał. Ani chybi - kryzys wieku średniego! A co to takiego...? Czy na pewno łabędzi śpiew męskości, pragnienie życia i użycia? Nie sądzę. 
Bardzo często zdarza się tak, że mężczyzna zdaje sobie sprawę że wpakował się w coś, w czym się dusi. Jest jednak za późno na odwrót. Dzieci, dom i wszystko co wspólne powodują, że trudno tak po prostu spakować się i odejść. Trzeba być odpowiedzialnym. Nie krzywdzić dzieci, dać im normalny dom. Wytrzymać. Mimo tego, że kobieta, która miała być tą jedyną, okazała się zimną megierą, zdającą sobie do tego sprawę w jakim potrzasku tkwi małżonek i świetnie to wykorzystującą. On może się spodziewać, że jeśli się gdziekolwiek ruszy będzie miał zszarganą opinię, nastawione przeciwko sobie dzieci, zostanie puszczony w skarpetkach, a święta niewinna ofiara umili jemu i każdej ewentualnej partnerce resztę życia. Z taką perspektywą - zostaje. Stara się wytrzymywać. I coraz mu gorzej... 
Z drugiej strony - dokąd ma iść..? Do obcego, wynajętego mieszkania, które trudno znieść nawet wyłącznie jako hotel? Może do mamusi i taty? Do kumpla, jak ostatni przegrany? Do tej pory miał miejsce na ziemi. Włożył w nie lata pracy i życia. Czasem budował własnymi rękami. W tym miejscu są też jego dzieci. Nawet po najgorszym dniu czy kłótni z ich matką, może liczyć na ukochane małe łapki na szyi i buziak na dobranoc. Albo na dzień dobry. Nigdzie indziej tych małych rączek nie będzie... Zbyt często zarzuca się bezmyślnie mężczyznom, że odeszli od żony i dzieci. A jak mają odejść od samej żony???? No jak..? Szczególnie w naszym kraju. Niewykonalne. Rozgrywanie tego przeciwko facetowi jest świństwem. Wielu z nich latami męczy się w tragicznym związku właśnie dlatego, by nie odejść od dzieci. Normalny, dojrzały, zrównoważony mężczyzna musi być bardzo zdeterminowany i musiało mu ogromnie dopiec dotychczasowe życie, jeśli odszedł. 
Jest jeszcze problem odejścia w próżnię. Wyprowadzę się i co dalej..? Nawet jeśli znajdę sensowne lokum, to mój dzień będzie polegał na pracy (często jak największej ilości pracy) i wizytach w dawnym domu, u dzieci. Wizytach dla wszystkich bolesnych, bo w końcu trzeba będzie się podnieść i wyjść, choć dzieci nie chcą i samemu się nie chce. I ma się pewność, że ledwo drzwi się zamkną dzeci usłyszą kilka słów o kochanym tatusiu. Jeśli tak ma wyglądać egzystencja po wyprowadzce, to może lepsze jest to, co teraz? Przecież nie zamierzam umierać za życia. Chciałbym być szczęśliwy. Szczęśliwy z kimś. Tylko skąd wezmę pewność, że nawet jeśli ktoś się pojawi, nie okaże się tak samo "cudowny" jak poprzedniczka? I że życiowa rewolucja nie będzie totalną klęską? Z drugiej strony - tak jak teraz już nie chcę żyć. Mam tyle lat, że albo się zdecyduję na zmiany, albo zostanie tak jak jest do końca życia i umrę jako zgorzkniały, nieszczęśliwy facet, plujący sobie w brodę, że stchórzył.

Nie wiem jak to było z panem Zamachowskim. Nie twierdzę, że właśnie tak. Sądzę jednak, że musiał mieć konkretne powody podjęcia decyzji skutkującej tak daleko dla niego i innych. O związek powinny dbać obie strony, a ilość dzieci nie może być ani gwarantem, ani cementem murujacym drogę odwrotu. Byłe żony niekoniecznie są porzuconymi ofiarami, choć na takie pozują, bywa różnie. Osobiście znam przypadek gdy jedna z nich stwierdziła, że dla niej i dzieci byłoby lepiej gdyby odchodzący zmarł nagle w wypadku. "Dzieci miałyby rentę i byłby święty spokój". A ona nie musiałaby żyć ze świadomością, że ktoś z nią nie wytrzymał. O taką świadomość zresztą trudno - zawsze kto inny jest przecież winien. Najczęściej następczyni. "Gdyby jej nie poznał, może by wrócił".
A może nie...???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.