piątek, 16 listopada 2012

Wyszłyśmy ze szpitala

Ufff... I bardzo dobrze, bo to miejsce nie miało dobrej energii.. Kiepskie diagnozy, mielenie chorób w opowieściach i ciężkie fluidy. Na dokładkę infekcja, którą niestety złapałyśmy. Kilka słów o parodniowej mordędze:
We wtorek przeszliśmy młyn przyjęcia i przechodzenia z pokoju do pokoju na izbie przyjęć, a potem czekania na przejście na oddział i na łożko. Dobrze, że Mąż był z nami, kosztem spóźnienia się do pracy.Trafiłyśmy do sali - przeszklonego boksu, trzeciej z czterech. Zamiast łóżka dla matki - leżanka o szerokości pół metra, twardości (jak sądzę) pryczy w areszcie. Roczna dziewczynka będąca na sali wyglądała na chorą, ale to w końcu szpital. Po kilku godzinach okazało się, że jest chora - zapalenie oskrzeli. Przenieśli ją z mamą na inną salę, ja wietrzyłam pokój licząc na cud... Do 22-giej chłopiec w boksie obok monotonnie i głośno pokrzykiwał - tak ma. Rano zaczął o czwartej. O drugiej w nocy mama dwa boksy dalej musiała przewinąć dziecko, zapaliła światło,które poszło po wszystkich boksach (nie ma zasłon...). Ania nie obudziła się tylko dlatego, że wcisnęłam jej łóżeczko w najbardziej osłonięty kąt i obwiesiłam ręcznikami i kocem. O trzeciej w nocy pobudka - musiałam nakarmić Anulę, bo rano około 10-tej tomograf z uśpieniem, nie wolno jeść i pić sześć godzin przed i dwie po. Tuż przed badaniem biedna Anula zjadała paski od wózka i wszystko co jej weszło w rączki, a po wybudzeniu ostatnie pół godziny przed karmieniem nosiłam ją i zabawiałam na sto sposobów, żeby nie płakała. Zwiększoną butlę mleka wypiła duszkiem i usnęła, po czym przyszła pielęgniarka zawiadamiając nas, że musimy się przenieść na inną salę, bo infekcja tej malutkiej się nasiliła i musi mieć izolatkę.
Przeniosłam się na inną salę, a po naszym wyjściu personel włączył lampę bakteriobójczą przed powrotem tamtej chorej. Oczywiście jak ją przenosili a my zostawałyśmy nie było mowy o lampie. Tego się nie da skomentować... Trafiłyśmy na salę "trzymatkową-sześcioosobową", na której powinny być trzy łóżka, a dopchnięto jeszcze trzy łóżeczka. Plusy - normalne szpitalne łóżka, nie prycze. I ściany całe, bez szyb. I nie było słychać krzyczącego chłopczyka. Za to ja po południu poczułam, że mnie rozkłada. Poszłam do apteki i przytargałam co się dało, nafaszerowałam się i modliłam żeby przeszło.  W nocy budziłam się z zawalonym nosem, mokra jak mysz. O północy zapalono światła i trzy pielęgniarki zaczęły wyciągać łożeczko, jakimś cudem wepchnięte w kąt sali, bo przyjęto nowe dziecko. Ania się oczywiście przebudziła i nie dało się jej ułożyć z powrotem do snu bez butli.
Tym sposobem dotwałyśmy do czwartku. Rano czułam się nieco lepiej, a właściwie nie gorzej, przy czym kichało już kilka osób na oddziale, bo zanim tamtej dziewczynce się rozwinęło chodziła wszędzie. Po rozmowie z panią doktor i usłyszeniu słów, że moje dziecko ma "mało mózgu" i nigdy nie będzie sprawne,  wyłam mężowi w słuchawkę, a potem musiałam się umyć i wrócić do córki, starając się żeby jak najmniej odczuła. Po chwili przyszedł pan z radiologii informując, że jeśli chcemy wynik na płycie, to musimy iść do kiosku i kupić, bo oni nie mają. Przypominam, że wszystko to dzieje się w drugiej co do wielkości i renomy klinice dziecięcej w Polsce. Po godzinie przyjechał mój Mąż. Wyrwał się z pracy mimo siwego dymu i zadał pani doktor kilka pytań, po których już nie była tak jednoznacznie pesymistyczna w diagnozie, za to zaczęła się nawet uśmiechać. Pocieszył mnie i musiał wracać do pracy, a do nas po pracy. Zabrał płytę z tomografii. W południe Anula zaczęła kichać seriami... Pod wieczór wychodzący od nas Mąż dostał telefon o awarii, do której musiał pojechać, jak się później okazało siedział przy niej do trzeciej nad ranem i przespał się na kanapie u kolegi z Łodzi, a rano do pracy.
Z kolei my musiałyśmy się obudzić o czwartej, bo dziecko ma mieć EEG we śnie, a w renomowanej klinice nikt nie robi tego badania w nocy, nawet maleńkim dzieciom. Dziecko jest wyrywane ze snu w środku nocy i nie można mu dać zasnąć do badania, czyli ok.9 rano. Metoda powiedziałabym faszystowska, gestapo torturowało ludzi pozbawiając ich snu. 
Przed 22-gą Ania obudziła się z krzykiem - nie mogła oddychać przez zapchany nos. Nikt nam w niczym nie pomógł - nie ma ssaka, wszystkie na salach u chorych. Jakoś ją utuliłam. Po godzinie powtórka, poszłam na dyżurkę z sugestią, że może na pediatrii mają wolny ssak, to ja tam dziecko zawiozę wózkiem. Nagle ssak się znalazł. Niewiele ściągnął, ale Ania usnęła. Po godzinie krzyk. Ja znów z sugestią, że może jakieś krople, może chociaż sól fizjologiczna, żeby można było Małą odetkać. Albo jakie krople kupić, to zadzwonię po taksówkę, niech taksówkarz kupi w nocnej aptece i dowiezie. Po 10 minutach znalazły się krople z antybiotykiem. Odetkana Ania pospała troszkę ponad trzy godziny i musiałam ją obudzić... Siedziałyśmy w świetlicy, wokół noc, Mała ze szklistymi oczami i czerwonym noskiem leci mi przez ręce, a ja muszę nie dać jej spać. Bo nie można zrobić EEG na nocnej zmianie i oszczędzić chore dzieci.
Na szczęście EEG wyszło dobrze, nie wykazało cech padaczki. Dostaliśmy dyspensę na wyjście do domu.  Po wypis mamy się zgłosić... we czwartek.
Od rana synek koleżanki z sali kichał...

Przed powrotem z Anią do tej renomowanej kliniki chroń nas Boże.

P.S. Mąż dał płytę swojemu prezesowi, którego żona jest lekarzem. Stwierdziła, że nie jest tragicznie, widziała dużo gorsze zapisy i możemy jeszcze wiele zdziałać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.